Recenzja filmu

Kobiecy świat (2016)
Kelly Reichardt

Amerykańskie kobiety

Choć nieatrakcyjność filmu jest nieatrakcyjnością programową, nie sposób nie zauważyć, że strategia Reichardt tym razem sprawdza się gorzej niż w jej poprzednich filmach. Winy szukałbym właśnie w
Przed seansem "Certain Women" ktoś streścił mi z grubsza fabułę filmu: "jedna kobieta jest prawniczką, druga buduje dom, trzecia pracuje w stajni". I choć powyższy opis gubi pewne istotne szczegóły historii, to dobrze oddaje twórczą metodę reżyserki Kelly Reichardt. Kto widział "Wendy i Lucy", "Meek’s Cutoff" czy "Night Moves", ten dobrze wie, że trudno te filmy opowiedzieć. Scenariusz jest bowiem dla Reichardt zaledwie szkieletem, który autorka obudowuje dopiero materią życia. Prozą, nudą, banałem, niuansami międzyludzkiej interakcji… To one są właściwym tematem jej twórczości. W "Certain Women" chyba nawet bardziej niż kiedykolwiek.

 

Dotychczas reżyserka konstruowała swoje filmy wokół działania. Mimo silnego "oddramatycznienia", mimo spowolnienia akcji, każdy ze wspomnianych tytułów miał w swoim centrum bohaterów zdefiniowanych przez cel i dążących do realizacji fabularnego "zadania". W "Wendy i Lucy" była to kobieta oraz jej pies, usiłujący dotrzeć wspólnie na Alaskę; w "Meek’s Cutoff" – grupa podróżujących osadników, którzy wybrali felerny skrót; a w "Night Moves" – aktywiści planujący wysadzenie tamy. "Certain Women" opowiada zaś o – zaiste – "jakichś tam" kobietach. Historie prawniczki Laury (Laura Dern) i opiekującej się końmi Jamie (Lily Gladstone) posiadają jeszcze coś na kształt regularnej intrygi. Pierwsza z nich zmaga się z uciążliwym klientem, druga zaczyna uczęszczać na zajęcia prowadzone przez Beth (Kristen Stewart). Ale już trzeci równoległy wątek filmu to opowieść o tym, że niejaka Gina (Michelle Williams) chce kupić… leżącą na posesji znajomego kupę cegieł. I tyle. 

Samo streszczenie owych historii punkt po punkcie nieuchronnie wydobywa ich pospolity charakter. Momentami trąci tu telenowelą: bezsilny w starciu z systemem klient Laury chwyci w końcu za broń i weźmie zakładnika, domagając się sprawiedliwości; Jamie zacznie zdradzać kolejne – niezauważone przez Beth – znaki zadurzenia w nauczycielce. Reichardt oczywiście celuje w pospolitość, ale nie w sensie: sztampę. Powyższe "dramaty" rozchodzą się u niej po kościach, zostają nie tyle rozwiązane, co raczej rozcieńczone. Widać to już w sposobie reżyserowania aktorek. Dern, Williams, Stewart to przecież – w mniejszym lub większym stopniu – gwiazdy Hollywood. Reichardt odbiera im jednak makijaż i okazje do aktorskich szarży, wymusza na nich granie/niegranie. To aktorstwo bliskie byciu-przed-kamerą, jakie często wydobywa się z naturszczyków.

 

Statyczność wydarzeń, postaci czy fabuły przekłada się na sam obraz. Kamera Reichardt jest raczej nieruchoma, kolejne kadry mają w sobie – dzięki wykorzystaniu ziarnistej taśmy 16mm – coś malarskiego, namacalnego. Co jakiś czas trafiamy na pochód pejzaży: pociąg jadący na tle gór, jakby maźniętych pędzlem; szarobure ogołocone drzewa, betonowe mosty, puste parkingi. Reżyserka pokazuje nam kraj brzydkiej pogody, problemów finansowych i samotności. To nie jest Ameryka z żurnala; nawet nie Ameryka z kina indie, pełnego sympatycznych, pozytywnie zakręconych dziwaków zaludniających przedmieścia i małe miasteczka. W tym pochodzie smutku na pierwszy plan wysuwają się kobiety: prawniczka nieszanowana na równi z męskimi przedstawicielami swojego zawodu czy matka, która wciąż przegrywa z mężem w zawodach na "fajniejszego" rodzica.

Ale choć nieatrakcyjność filmu jest nieatrakcyjnością programową, nie sposób nie zauważyć, że strategia Reichardt tym razem sprawdza się gorzej niż w jej poprzednich filmach. Winy szukałbym właśnie w ucieczce z dala od czystego "dziania się", w eliminacji dramaturgicznych punktów zapalnych. Dotychczas prostota formy filmów Reichardt sprawiała, że mechanizmy supensu czy budowania napięcia nabierały u niej szlachetnej surowości. "Certain Women" nie zadaje jednak zbyt wielu pomocniczych, angażujących widza pytań w rodzaju "czy się jej uda?". Rozumiem: reżyserka przekonuje tym razem, że takie pytania wprowadzają w błąd. Zamiast iście amerykańskiej mitologii działania wybiera więc grę niedopowiedzeń w rozmowie dwojga ludzi, jakieś gesty, jakieś spojrzenia. Nadrzędne hierarchie życiowych fabuł przegrywają u niej w starciu z momentami – takimi jak choćby beztroski bieg psa za pojazdem. Sęk w tym, że nie ogląda się tego już tak dobrze jak wcześniej.
1 10
Moja ocena:
6
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones