To nie jest powtórka z "Kryptonimu U.N.C.L.E". Co prawda są szpiedzy, są tajne misje i przerysowany złoczyńca, ale nie ma tej elegancji, czaru i siły ponadprzeciętnej jednostki. Jest zespół –
Strzałem z pistoletu, granatem, siekierą, z łuku, bombą, wyrywając serce i na dziewięćset dziewięćdziesiąt cztery inne sposoby. Członkowie tytułowego Ministerstwa Niebezpiecznych Drani nie pałają wielką miłością do swoich adwersarzy. I czerpią wyjątkową przyjemność z ich zabijania. Na różne sposoby. Jeśli nie lubi się nazistów w podobnym stopniu, przyjemność oglądania może być całkiem satysfakcjonująca. Szkoda jedynie, że film nie oferuje wiele więcej uciech i radości.
Jednym z admirałów nadzorujących misję tytułowej kompanii jest Ian Fleming, a szefem operacji – mężczyzna, do którego wszyscy zwracają się per "M". Od razu można przejrzeć zabawę, w jaką się tu gra. Tym bardziej, że na samym wstępie dostajemy zapewnienie, że historia jest oparta na autentycznych dokumentach, dopiero co odtajnionych. Brakuje jedynie mężczyzny, który będzie naszym Bondem. Gdy tylko na ekranie pojawia się przymierzany do odtwórcy roli kultowego szpiega Henry Cavill, układanka się dopełnia. Wciela się on w Gusa Marcha-Phillippsa, jednego z tych twardych gości, którzy zainspirowali Flaminga w kreowaniu postaci 007. Reżyser Guy Ritchie bawi się setnie nawiązaniami, metafikcją i mitami. A historyczna prawda jest mu potrzebna tylko do tego, by ją zabić w pierwszej scenie efektownej strzelaniny.
Co ciekawe, to nie kino bondowskie stanowi dla brytyjskiego reżysera wzór do naśladowania. To nie jest powtórka z "Kryptonimu U.N.C.L.E". Co prawda są szpiedzy, są tajne misje i przerysowany złoczyńca, ale nie ma tej elegancji, czaru i siły ponadprzeciętnej jednostki. Jest zespół – dzikich, nieokrzesanych, uwielbiających przemoc i wąsy mężczyzn, których pochodzenie bliższe jest "Bękartów wojny" Quentina Tarantino. Zresztą gwizdany motyw muzyczny od razu przywołuje kompozycje Ennio Morricone. Czy film składa się z podobnych zapożyczeń i cytatów, co samo w sobie trudno krytykować. Gorzej jednak, że również z klisz, powtórzeń i – co całkiem zaskakujące zważywszy na dotychczasową działalność tego reżysera, ale także temat i liczbę sposobów, w jaki zabija się nazistów – nużących dłużyzn.
Bo między scenami, w których zabija się niemieckich żołnierzy różnorako, głównie się tu gada – i nie zawsze ciekawie. Fabuła przypomina odrobinę heist movie. Rzecz bowiem w tym, że społeczne odrzutki rozmiłowane w przemocy, szczególnie wobec nazistów, okazują się idealni do wzięcia udziału w misji nieautoryzowanej przez nikogo. Jeśli złapią ich Brytyjczycy, trafią za kratki, jeśli Niemcy – zginą w męczarniach. Ich zadanie wydaje się niewykonalne. Mają popłynąć jachtem na maluteńką, neutralną politycznie wyspę w Zatoce Gwinejskiej, gdzie w porcie stoi statek zaopatrujący U-booty w najpotrzebniejsze materiały. Tylko zniszczenie zapasów może wyrównać siły na Atlantyku i otworzyć Amerykanom drogę ku Europie. Głównym problemem nie jest więc, jak zabić nazistów na sto sposobów, ale w jaki sposób wykraść statek. Między wyrywaniem serc, zarzynaniem nożem i dźganiem strzałą niedobrych Niemców, bohaterowie deliberują nad planami i stojącymi przed nimi wyzwaniami.
Aby ubarwić tę gadaninę, rozciągającą się niekiedy do gargantuicznych rozmiarów, wprowadzane są co chwila barwne postacie. A to samozwańczy książę wyspy po brytyjskim Eton, a to bad guy "gorszy od nazistów", a to piękna agentka, kusząca złych gości urokami swego ciała i umysłu. Zgraja znana z podobnych filmów. Jej zadania, zachowania i los dokładnie takie jak w stu podobnych produkcjach. Fabuła również nas raczej nie zaskoczy. Okazuje się bowiem, że na rzucane co chwilę kłody pod nogi (nie)przyjaznej ekipie niebezpiecznych drani zawsze znajdzie się jakaś piła łańcuchowa, która wyrzeźbi z nich jakiś nowy plan. I tak od planu do planu jacht z bohaterami się buja, a my wraz z nimi, niemalże do poczucia mdłości. Pomysły są bowiem coraz bardziej zuchwałe, co rzecz jasna nikomu nie odejmuje uśmiechu z twarzy. Nie po to ma się załogę sympatycznych parszywców, by martwić się o rezultat. Zatem nie bardzo jest w tym napięcie, niewiele zwrotów akcji – a jeśli na drodze stają przeciwności losu, to po prostu wbija im się sztylet prosto w serce.
A jak już przy wbijaniu sztyletu jesteśmy, to z krwawiącym sercem muszę zauważyć, że twórcy co prawda dwoją się i troją, by zadawać śmierć na różne sposoby, ale i w tym aspekcie czeka nas zawód. Zazwyczaj bowiem bohaterowie nie muszą się nawet szczególnie wysilić, by zmieść z powierzchni ziemi cały garnizon Niemców. Po prostu wpadają i idą jak po swoje. Często po cichu, z tłumikiem, strzałą lub nożem. Potrafią tak kroczyć długie minuty, zabijając po drodze dziesiątki przeciwników, co ani nie jest w stanie podnieść nam ciśnienia, ani wzniecić żaru dramaturgii. Nawet zabijanie nazistów są niekiedy w stanie zohydzić! A gdy już rozhulają się ze strzelaniną na dobre, to kule imają się tylko tych złych drani, dobrych opatrzność ma najwyraźniej w opiece. A nawet, gdy kogoś trafi jakaś kula, w następnej scenie jest już zwarty i gotowy, by dalej rąbać, rozpłatywać i dziurawić.
Nietrudno zatem zauważyć, że film to kopia kopii konwencjonalnych akcyjniaków z akcją umieszczoną w czasach II wojny światowej, szczególnie takich doprawionych wątkami szpiegowskimi, ironicznymi cytatami i dystansem. Zrobił się z podobnych filmów niemalże osobny gatunek, więc jego koneserzy raczej powinni czuć się usatysfakcjonowani. Reszcie pozostaje rozkoszowanie się zabijaniem nazistów na sto różnych sposobów. Ostatecznie – dobre i to.