Recenzja filmu

Nieplanowane (2019)
Chuck Konzelman
Cary Solomon
Ashley Bratcher
Brooks Ryan

Frytki i napoje

Tak poważny temat jak aborcja wymaga, by wziąć go na poważnie, a nie inscenizować łopatologiczne czytanki, które sprowadzają problem do czarno-białych gatunkowych opozycji. Z prawej mamy
Kiepska sprawa z tym "Nieplanowanym". Rzecz wchodzi do kin i wygląda jak film, ma plakat i tytuł, można ją zobaczyć w ciemnej sali z fotelami i ekranem. Wchodzisz, siadasz, wlepiasz oczy w biały prostokąt, by obejrzeć ruszające się obrazki – a tu psikus. "Nieplanowanemu" bliżej bowiem do wyświetlanych przed pokazami bloków reklamowych niż do czegokolwiek choćby para-artystycznego. To trwająca godzinę czterdzieści pięć promocja pewnego światopoglądu. Bez jeńców, bez skrupułów. Federacja na rzecz planowania wizyty w kinie zatem ostrzega: jeśli szukacie poparcia swoich przekonań, mniejsza o prowadzące do celu środki – to coś dla Was. Ale jeśli szukacie czerwonej płachty na byka Waszych poglądów – to w sumie też coś dla Was. 


"Zaznaczam od razu, że moja historia nie jest łatwa do wysłuchania", zapowiada już na starcie główna bohaterka, Abby (Ashley Bratcher). W zasadzie ma rację. Opowieść o dyrektorce kliniki aborcyjnej, która wyrasta na zagorzałą przeciwniczkę przerywania ciąży, zaprojektowano bowiem tak, by rozpaliła widzów do czerwoności. Stojący za kamerą Chuck Konzelman i Cary Solomon nie dbają o takie niuanse, jak pogłębione postacie czy fabularne ciągi przyczynowo-skutkowe. Od razu dociskają pedał gazu do dechy, żeby nie było wątpliwości, po której stronie aborcyjnego płota stoją. Pro-liferzy wyjdą z kina wstrząśnięci szemranymi praktykami aborcjonistów. Pro-choicerzy wyjdą z kina wstrząśnięci szemranymi praktykami twórców.
 
Nie tędy droga. Tak poważny temat jak aborcja wymaga, by wziąć go na poważnie, a nie inscenizować łopatologiczne czytanki, które sprowadzają problem do czarno-białych gatunkowych opozycji. Z prawej mamy pastelowe kino familijne, z lewej: upiorny horror medyczny. Tu gra gitarka i świeci słońce, tam klimat rodem z "Piły". W takim układzie nie potrzeba pogłębiać konfliktów, bo wszystko stanowi konflikt. Antyaborcyjny mąż Abby jest więc Dobry – i to wystarczy za jego charakterystykę. Szefowa Abby jest z kolei Zła – i tyle. 

O samej Abby trudno cokolwiek powiedzieć, bo jest scenariuszową marionetką, która robi to, co akurat chcą od niej twórcy. Niby przechodzi dwie traumatyczne aborcje, dosłownie taplając się we własnej krwi. Ale zaraz jak gdyby nigdy nic zaczyna pracę w klinice. Niby zostaje mianowana dyrektorką, bo jako jedyna… nie płacze, kiedy pokazać jej martwy płód. Ale zaraz przeżywa załamanie nerwowe, bo asystuje przy zabiegu i widzi desperacko walczący o życie kształcik na ekranie ultrasonografu. 

  
Konzelman i Solomon podsuwają nam oczywiście wyjaśnienie dla niekonsekwencji bohaterki: ot, wyprano jej mózg. Sieć klinik działa tu bowiem jak skrzyżowanie kultu z korporacją. Aborcjoniści werbują bogu ducha winnych ludzi, zaprzęgają ich do wyścigu szczurów, każą porzucić rodzinne wartości, a potem z uśmiechem przeliczają pieniądze, w wolnych chwilach żartując z ćwiartowania dzieci. "Non-profit to nasz status podatkowy, a nie model biznesowy", mówi szefowa Abby, wykładając strategię (istniejącej naprawdę) organizacji Planned Parenthood. W kluczowym momencie porównuje swoją klinikę do fastfoodów, które zarabiają nie na hamburgerach, tylko na frytkach i napojach. Wypowiedź puentuje dramatycznym: "aborcja to nasze frytki i napoje". Doprawdy, brakuje tylko, żeby spod sukienki wystawało jej czarcie kopyto.

Ironia sytuacji polega na tym, że Konzelman i Solomon sami stosują agitacyjne metody, które tak zapamiętale piętnują. Nie jedna i nie dwie organizacje oprotestowały ich film, wytykając "Nieplanowanemu" rażące błędy rzeczowe, czy to w prezentacji faktów medycznych czy realiów działania Planned Parenthood. Czy kogoś to dziwi? Na pierwszy rzut oka widać przecież, że Konzelmana i Solomon nie interesuje dyskusja, tylko perswazja. Dlatego zamiast fabuły oferują czystą retorykę, jakieś wyciągnięte z kapelusza statystyki o tym, że modlitwa powoduje 75-procentowy spadek wizyt w klinikach antyaborcyjnych. Oczywiście, główna retoryczna armata i tak zostaje odpalona już w pierwszej sekundzie filmu, wraz z napisem "oparte na prawdziwej historii". Jakby cokolwiek to zmieniało.

Jest w filmie scena, w której Abby wdaje się w sprzeczkę z protestującymi pod kliniką pro-liferami. Mówi, że odbieranie kobietom prawa do decyzji to "Holocaust", na co tamci reagują zrozumiałym świętym oburzeniem. Zaraz jednak dziarsko odbijają piłeczkę: "Holocaust opierał się na dehumanizacji, a odbieranie podmiotowości płodom to przecież dehumanizacja, ergo pro-choice to Holocaust". Jasne, można i tak. Po więcej podobnych dyskusji zapraszamy do internetu. Cokolwiek ktokolwiek uważa o aborcji, myślę jednak, że nikt nie zyska na tym, by sprowadzić sprawę do pyskówki, w której obie strony przerzucają się reductio ad Hitlerum. Dlatego na Waszym miejscu nie planowałbym wizyty w kinie. 
1 10
Moja ocena:
2
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones