Już na długo przed pójściem na seans nowej produkcji Johna Moore'a (autora "Za linią wroga") spodziewałem się, że będę mógł zacząć recenzję od słów: "06.06.06. rzeczywiście miał miejsce koniec
Już na długo przed pójściem na seans nowej produkcji Johna Moore'a (autora "Za linią wroga") spodziewałem się, że będę mógł zacząć recenzję od słów: "06.06.06. rzeczywiście miał miejsce koniec świata - a przynajmniej jego kinematograficznej części - światło dzienne ujrzał remake. Czemu więc nie dostaliście do rąk tekstu z takim właśnie wstępem? Otóż, jak się okazało, film Moore'a nie jest aż taki zły, jak większość osób oczekiwała. Daleko mu niestety do poziomu swego praojca, ale przynajmniej nie miesza z błotem legendy pierwszego obrazu o Antychryście. Wszystkim niewtajemniczonym widzom zdecydowanie należy się przynajmniej oględny zarys fabuły, która jest dokładną kalką tej, opowiedzianej przeszło dwie dekady temu. Ponownie widz staje się świadkiem narodzin Antychrysta - dziecka, którego nadejście zostało zapowiedziane w Piśmie Świętym. Młody Damien (Seamus Davey-Fitzpatrick) trafia pod dach ambasadora Stanów Zjednoczonych, Roberta (Liev Schreiber), i jego żony (Julia Stiles). Kate nie zdaje sobie sprawy z tego, iż jej biologiczne dziecko umarło przy porodzie, a młodzieniec, którego wychowuje, został jej ofiarowany jako "zastępstwo". Już w wieku pięciu lat rodzice zauważają, że ich syn nie jest taki, jak pozostałe dzieci. Co więcej, wokół rodziny zaczyna się zacieśniać krąg niewyjaśnionych wydarzeń - niania Damiena popełnia samobójstwo na przyjęciu urodzinowym, a Robert staje się celem ataku nawiedzonych księży. Historia jest wręcz świetna i muszę przyznać, że została opowiedziana w całkiem sprawny sposób. W przeciwieństwie do większości remaków "Omen" bardzo wiernie stara się oddać nastrój swego poprzednika. Dzięki niech będą twórcom za to, że nie poszli w stronę typowego dla dzisiejszych horrorów efekciarstwa. Nastrój jest budowany poprzez dobrze skadrowane ujęcia, liczne niedomówienia i nastrojową muzyką (autorstwa Marco Beltrami'ego i Jerry'ego Goldsmitha). Co więcej, niektóre sceny są niemalże kalką tych sprzed 20 lat, co poczytuję za kolejną zaletę. Niestety, nie można takich peanów pisać o aktorstwie Lieva Schreibera, który, jakby się nie starał, nie dorównał Gregory'emu Peckowi. W szczególności wszelkie sceny z udziałem duetu jego i panny Stiles wypadły nieciekawie. Mimo wszystkich tragedii, które im się przytrafiły, oni przez długi czas zdają się nie zwracać uwagi na rzeczywistość. Dopiero w scenach, w których występują oddzielnie, można poczuć mocniejszą atmosferę. Szkoda, gdyż to oznacza, że jedynie połowa filmu jest przyzwoita pod względem aktorstwa. Całokształt wypada jednak nad wyraz pozytywnie - głównie dlatego, że przez większość trwania filmu "Omen" jest po prostu wciągającym kryminałem z soczystą atmosferą. Jest to bardzo duża zaleta dla osób, które nie widziały żadnego filmu z diabolicznej sagi i nie wiedzą, czym się cała historia kończy. W gruncie rzeczy, największym minusem obrazu Johna Moore'a jest aktorstwo i kiepskie dopasowanie ról, za co zapewne powinniśmy winić osoby odpowiedzialne za casting. Gdyby nie ten poważny zgrzyt, to można byłoby powiedzieć, iż w końcu doczekaliśmy się remaku godnego swego prawzoru.