Rezultat jest zwykle bardziej szpanerski niż praktyczny, ale o to przecież chodzi – o widowisko. A to stoi na poziomie światowym, od pojedynku na skutym lodem jeziorze przez milczące starcie
"Chcę wierzyć", brzmi nieoficjalnie motto ufologów, rozsławione pewnym plakatem przyklejonym do białej ściany sutereny w Langley, gdzie swoje szalone, acz, ku naszej niekłamanej uciesze, prawdziwe tezy głosił Fox Mulder. Ale niektóre spotkania trzeciego stopnia byłyby wyjątkowo niepożądane. Chociażby to z przedstawicielami rasy Yautja. Z przybyszami z Mordplanety siłował się, czy to na ekranie, czy na kartach komiksu, i Arnold, i Batman, przechylając szalę zwycięstwa na stronę Ziemian, co jednak nie zniechęciło tych wiecznych przegranych z kosmosu. Predatorzy bowiem upatrzyli sobie najwyraźniej naszą planetę jako arenę wiecznego boju i przybywają tu mierzyć się z naszymi czempionami od zarania dziejów. Kultowa już seria, niemiłosiernie z czasem rozrzedzona i zarżnięta przez Hollywood, odżyła cokolwiek niespodziewanie pod auspicjami myszy o dużych uszkach, co zaowocowało nie tylko przyzwoitym filmem "Prey", ale i zapowiedziami rozwoju uniwersum.
20th Century Studios
Dlatego też nadchodząca fabuła "Predator: Strefa zagrożenia" trafi do kin, a nie bezpośrednio na streaming, bo wyczuto pismo, a raczej dolary, nosem. Stąd filmowi "Predator: Pogromca zabójców" przypadła niewdzięczna rola produkcji pomostowej, przystawki mającej podtrzymać zainteresowanie franczyzą. Aż ciśnie się na usta słowo "zapchajdziura", ale jednak ta animowana antologia, choć nie jest szczytem kreatywnego opowiadania, nie zasługuje na tak obcesowe potraktowanie, zwłaszcza że jest tu potencjał na więcej. I więcej będzie, bo otwarte zakończenie nie pozostawia złudzeń, że jeszcze kiedyś powrócimy do tematu.
A ten jest prosty jak drut, bo odpowiada bezpośrednio na fanowskie potrzeby i przypomina swoisty fanfik. Trzy opowieści, które zbiegają się na samym końcu, to bowiem odpowiedzi na pytania zadawane niejednokrotnie na grupach dyskusyjnych, internetowych forach i nad niezliczonymi szklankami piwa: co by było, gdyby Predator zmierzył się z samurajem? I z ninja? I z wikińską wojowniczką? I z amerykańskimi myśliwcami nad Pacyfikiem? Film depozytariusza franczyzowej spuścizny Dana Trachtenberga i speca od komputerowego czary-mary Joshui Wassunga pokazuje wszystko to bez zbędnych ceregieli. Niestety, także takich jak rozbudowane dialogi, pogłębione relacje między postaciami czy portrety charakterologiczne narysowane czymś delikatniejszym niż sprej. Dlatego też "Predator: Pogromca zabójców" kojarzy się raczej z symulacją wygenerowaną przez sztuczną inteligencję, skupioną wyłącznie na spektakularności scen akcji, z pominięciem oczywistych zalet storytellingu. Wszystko goni tu niesłychanie, a sprowadza się do kilkunastominutowego pojedynku głównej postaci danego segmentu z Predatorami, odwiedzającymi kolejne epoki i miejsca. Niby przewija się tutaj kwestia rodzicielskiej odpowiedzialności, braterskiej lojalności i koleżeńskiej odwagi, ale to jedynie uwagi na boku.
20th Century Studios
Oczywiście wygląda to wszystko bardzo ładnie, zwłaszcza dzięki zastosowaniu dwunastu klatek na sekundę, co daje charakterystyczny efekt "szarpanej" animacji. Na tym jednak kończą się atuty rzeczonego filmu. Zwykle jednak wystarczają. Bo "Predator: Pogromca zabójców" nie kryje, że jest swojego rodzaju polem designerskiej bitwy, witryną, za którą wystawiono różne projekty graficzne, eksperymentem pozwalającym przetestować rozmaite wersje myśliwego z kosmosu i arsenału, jakim dysponuje. Rezultat jest zwykle bardziej szpanerski niż praktyczny, ale o to przecież chodzi – o widowisko. A to stoi na poziomie światowym, od pojedynku na skutym lodem jeziorze przez milczące starcie pośród kołyszących się jesiennych liści, na podniebnej batalii stalowych maszyn kończąc. Szkoda tylko, że pośród tego wszystkiego zagubiła się dusza. Dopiero ostatnia opowieść, skupiająca poprzednie trzy dwudziestominutowe epizody, pozwala mieć nadzieję, że to zaledwie ekspozycja, preludium.
Stąd też "Predator: Pogromca zabójców" – jako opowieść niedokończona – domaga się od odbiorcy pewnego kredytu zaufania, który, mimo wszystko, otrzymuje. Animacja, skupiona tylko i wyłącznie na efekcie, jest zarazem swojego rodzaju destylatem, sitem odsiewającym formę od treści, oferującym, powtórzmy, ni mniej, ni więcej to, czego zawsze chciała publika. Tyle czy trzeba było jej aż tak schlebiać? Zresztą nieważne, cieszmy się tą krwawą rozwałką. Póki trwa.
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu