Recenzja filmu

Rekin w Wenecji (2008)
Danny Lerner
Stephen Baldwin
Hilda van der Meulen

Zapis z Baldwinografu

Ta recenzja powstała przy zastosowaniu nowej, magiczno-startrekowej, ściśle tajnej technologii, pozwalającej na wtargnięcie do cudzej jaźni, przejrzenie zalegających w niej śmieci i odtworzenie
Ta recenzja powstała przy zastosowaniu nowej, magiczno-startrekowej, ściśle tajnej technologii, pozwalającej na wtargnięcie do cudzej jaźni, przejrzenie zalegających w niej śmieci i odtworzenie biegu wydarzeń z punktu widzenia posiadacza eksplorowanego umysłu - technologia rzecz jasna wciąż pozostaje w fazie eksperymentalnej, zatem możliwe są niejakie przekłamania w przekazie, a drobne nieścisłości są wręcz nieuniknione, naturalnie nie ponoszę odpowiedzialności za ewentualne nieprawdziwe opisy zdarzeń... Ma do tego pewne ograniczenia: działa tylko w przypadku umysłów Baldwinów, stąd nazwa „Baldwinograf”. Fakt, zaglądnięcie do umysłu Jacka Nicholsona byłoby bardziej spektakularne, ale nie można mieć wszystkiego. Niemniej, tylko tutaj, specjalnie dla Filmwebu, z dumą prezentuję: wspomnienia Stephena Baldwina z kręcenia filmu "Shark in Venice"! A teraz oddaję głos samemu Baldwinowi. Dzień 1. Mój agent znalazł dla mnie fantastyczną rolę. Mam zagrać w nowej ekranizacji "Śmierci w Wenecji". Wreszcie się przebiję i ludzie przestaną mnie mylić z resztą Baldwinów, a jak dobrze pójdzie, moja nowa sława przyćmi nawet tego napuszonego Aleca... Samolot do Europy odlatuje wieczorem. Dzień 2. Zmiana stref czasowych wciąż daje mi się we znaki. Dzisiaj, zdaje się, kręcili ujęcia mojej twarzy - nie wiem, do czego je wykorzystają, na żadnym nie prezentuję najmniejszych emocji, a tak szczerze, to wyglądam, jakbym nie spał od paru dni i łyknął garść tabletek uspokajających. Jakiś facet z ruskim akcentem mówił, że to ujęcia do finałowych scen - gdybym nie był tak wykończony, roześmiałbym się, ale nie miałem na to siły. Facet pewnie myśli, że nie zrozumiałem żartu. Dzień 3. Na planie pełno Rosjan. Cały czas powtarzają "Yob tvo-you mach", czy coś w tym guście - domyślam się, że tak brzmi "Śmierć w Wenecji" po rosyjsku. Dzisiaj oświetleniowcy i kamerzyści testowali sprzęt - dla żartu kazali mi biegać tam i z powrotem wzdłuż jakiejś wąskiej uliczki. Miałem udawać, że niby uciekam przed paroma ubranymi na czarno facetami, biegającymi z bronią maszynową. Niestety, chyba zepsułem im zabawę - oni biegali, a ja chowałem się za ścianami, udając, że niby czaję się i nasłuchuję. Ostatecznie, ile można się wygłupiać? Mam nadzieję, że w końcu dostanę scenariusz i wkrótce zaczniemy kręcić na poważnie. Dzień 5. Cały wczorajszy dzień i noc balowałem z kolesiem, który wygląda jak włoski mason arabskiego pochodzenia, przybywający do naszych czasów wprost z lat siedemdziesiątych. Słabo mówi po angielsku, ale jeśli dobrze zrozumiałem, gra największy czarny charakter w jakimś horrorze. Tak czy inaczej, facet ma łeb do wina, płuca do śpiewu i co trzeba do kobiet... Ja wciąż mam problemy z chodzeniem na wprost i wszystko widzę podwójnie - ale zaraz strzelę kielicha, klin klinem i będzie dobrze. Dzień 6. Wreszcie dostałem scenariusz. Muszę jednak zmienić agenta. Okazuje się, że nie gram w "Śmierci w Wenecji". Gram w "Shark in Venice", razem z tym arabskim wolnomularzem poznanym przedwczoraj. Fabuła z grubsza jest taka: gram profesora zajmującego się oceanografią, dostaję wiadomość, że mój ojciec zaginął w Wenecji w jakimś wypadku podczas nurkowania, a jego towarzysze zmarli. Jadę do Wenecji, gdzie ze stanu zwłok wnioskuję, że nurków zabił rekin. Hotelowy pokój mojego ojca okazuje się splądrowany, ale za oknem wisi to, czego szukali plądrujący - mapa do zdobytego w krucjatach skarbu, który ukryli w Wenecji Medyceusze. Nie znam się na historii Europy, ale coś mi to wszystko nie za bardzo gra. Odkrywam skarb, strzeżony przez - co za niespodzianka - stado wygłodniałych rekinów, cudem uchodzę z życiem. Nawiązuje ze mną kontakt facet, dla którego pracował mój ojciec - czyli mój arabski mafiozo - proponuje mi 10 procent udziału w zyskach, jeśli wydobędę dla niego skarb. Nie zgadzam się, więc porywa mi dziewczynę i składa propozycję nie do odrzucenia. Tuż przed finałową walką, w której wezmę udział ja, arabski mason i grupa uderzeniowa weneckiej policji, okaże się, że rekiny znalazły się w Wenecji właśnie za sprawą arabskiego gangstera - facet uznał, że zbyt wielu ludzi nurkuje w kanałach i jeszcze ktoś mógłby ubiec go w odnajdywaniu skarbu, więc wpuścił rekiny do wody. Sensu w tym za grosz, a kiedy doczytałem scenariusz do końca, byłem bliski załamania. Sprytny rosyjski kamerzysta nakręcił mnie w hotelu, jak siedziałem obezwładniony dziurami logicznymi w fabule - powiedzieli mi, że te ujęcia też wykorzystają w filmie. Dzień 7. Osiem godzin biegałem po planie ubrany w strój do nurkowania. Najśmieszniejsze jest to, że nie mają tutaj nawet gumowego rekina - wszystkie rekiny w filmie będą pochodzić z materiałów odrzuconych przez National Geografic i Discovery Channel. Do tego połowa zdjęć kręcona jest metodą projekcji wewnętrznej... Gdyby było ich stać na efekty komputerowe, film wyglądałby jak dzieło George'a Lucasa. Dzień 8. Największe rozczarowanie. Nie będzie sceny łóżkowej. A przecież gram z dwoma kobietami! Fakt, jedna za grosz nie umie grać, a druga już ma dość duży przebieg - ale założę się, że gdyby zamiast mnie grał Alec, jak nic miałby sceny łóżkowe z jedną i drugą panią. Dzień 9. Kończymy kręcenie. Chyba polubię pracę z Rosjanami. Nie tracą czasu na te nieskończone duble. Jak coś zagramy raz, idzie natychmiast do montażu, nikt nie wybrzydza i nie krytykuje pracy aktora. Przez przypadek usłyszałem nieco z podkładu muzycznego - jeden motyw zerżnięty z tego serialu z facetem z "Jaws", jak to się nazywało, zdaje się, że "Sea Quest". No i charakterystyczny dźwięk, zaplanowany jako tło dla ataku rekina - ciarki przebiegają po kręgosłupie, brzmi jakby ktoś walnął pięścią w klawiaturę Yamahy i przepuścił to przez przypadkowo ustawiony stół mikserski. Ale wszystko to nieważne. Przecież i tak nikt tego filmu nie obejrzy, więc dźwięki go nie będą prześladować. Podejrzewam, że to wszystko jedna wielka zasłona dymna, aby ruska mafia mogła wyprać kasę - film jest gniotem i odniesie klapę, ale mafia zgłosi do skarbówki, że był sukcesem, zapłaci podatek od rzekomych wpływów, a cały ten fikcyjny dochód stanie się wypranymi i legalnymi pieniędzmi... Tutaj kończymy relację pana Baldwina. Mam nadzieję, że wykorzystana przy pisaniu recenzji technologia spełniła swe zadanie - cóż bowiem ciekawszego niż poznanie tajemnic "Shark in Venice" od kuchni? Mając to na uwadze, z niecierpliwością oczekuję kolejnego niskobudżetowego filmu, z kolejnym Baldwinem.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?