To nie film o wydarzeniu. To film o tym, jak opowiada się wydarzenia. O ludziach, którzy nie byli na miejscu zdarzeń, ale mieli największy wpływ na to, jak historia zostanie zapamiętana. Nie
Pewnego dnia coś się wydarzyło – dramatycznego, krwawego, niezrozumiałego. Ale zanim świat się dowiedział, zanim tragedia dostała swoje nagłówki, ktoś musiał podjąć decyzję: co pokażemy?, co przemilczymy? "September 5" to nie film o wydarzeniu. To film o tym, jak opowiada się wydarzenia. O ludziach, którzy nie byli na miejscu zdarzeń, ale mieli największy wpływ na to, jak historia zostanie zapamiętana. Nie znajdziesz tu bohaterów z bronią, znajdziesz ludzi z mikrofonem, z pilotem od transmisji, z głosem w słuchawce.
Tim Fehlbaum stworzył kino duszne, klaustrofobiczne, skupione niemal wyłącznie na jednym newsroomie. Nie pokazuje świata – pokazuje ekran, przez który ten świat poznajemy. Pokazuje ludzi, którzy podejmują decyzje, zanim jeszcze wydarzenia się zakończą. Którzy wybierają kadr, zanim ktoś wypowie słowo. I w tej mikroskali kryje się cała potęga „September 5”.
Głównym bohaterem nie jest tu nikt z bronią w ręku, tylko Roone Arledge (Peter Sarsgaard) – dyrektor programowy telewizji ABC, człowiek stojący przed pozornie banalnymi pytaniami: pokazać czy nie? Nadać wcześniej, czy poczekać na potwierdzenie? Czy odbiorca jest gotów? A może to my, jako redakcja, chcemy być pierwsi – a niekoniecznie prawdziwi?
To film o tym, jak powstaje przekaz. Jak buduje się "narrację" – słowo, które dziś brzmi jak klucz do wszystkiego, od polityki po reklamę. Bo "September 5" nie chce wzruszać. On chce zatrzymać odbiorcę w połowie odruchu: zanim klikniesz, zanim obejrzysz, zanim uwierzysz – zastanów się, kto to dla ciebie przygotował. I dlaczego.
To również kino o rywalizacji – nie tej między państwami, ale między redakcjami. O tym, jak wiadomość staje się towarem, jak dramat zmienia się w segment programu, jak łatwo wartości moralne ustępują miejsca wskaźnikom oglądalności. „Nie wiemy jeszcze, co się wydarzyło – ale musimy coś powiedzieć” to jedno z kluczowych zdań filmu. I najbardziej współczesne, jakie można sobie wyobrazić. Fehlbaum nie ocenia. Nie robi filmu oskarżycielskiego. Nie rzuca kamieniami w dziennikarzy. Pokazuje szarą strefę decyzji, w której nie ma złych intencji – są tylko złe warunki. Jest czas, którego brakuje. Informacja, która nie jest pewna. Presja, która nie pozwala milczeć.
Ciekawe, że w filmie prawie nie pojawia się ekran telewizora. Zamiast tego widzimy ludzi, którzy patrzą na monitory, ludzi przy mikrofonach, ludzi próbujących ułożyć z chaosu coś, co będzie można nadać. I ta konstrukcja działa – widz nie dostaje gotowego obrazu. Dostaje proces. Jakbyśmy obserwowali, jak informacja się gotuje – zanim zostanie podana na stół.
"September 5" może nie poruszy cię emocjonalnie – ale może cię zaniepokoić. Może sprawić, że przy następnej konferencji prasowej, przy kolejnym newsie z “pilnym” paskiem na dole ekranu, zatrzymasz się i pomyślisz: kto to powiedział? Kto to zmontował? Czy to, co widzę, to wydarzenie – czy już jego interpretacja?
Nie każdemu spodoba się ten film. Zarzucano, że jest zbyt chłodny, zbyt "niepolityczny", że ignoruje ofiary. Ale właśnie w tej powściągliwości tkwi jego siła. Bo to nie jest film o zamachu. To film o tym, jak tworzy się przekaz o zamachu. To nie historia krzycząca – to szmer za kulisami wiadomości, gdzie każde zdanie może stać się tytułem, a każda decyzja – ciężarem, który ciągnie się przez dekady.