Niektóre wydania DVD oszałamiają zawrotną liczbą materiałów dodatkowych. Inne z kolei oczarowują niespotykanie pięknym opakowaniem. A jeszcze inne... bardzo bawią. Do tej kategorii niewątpliwie
Niektóre wydania DVD oszałamiają zawrotną liczbą materiałów dodatkowych. Inne z kolei oczarowują niespotykanie pięknym opakowaniem. A jeszcze inne... bardzo bawią. Do tej kategorii niewątpliwie można zaliczyć polskie wydanie "Siły namiętności". Samo pudełko, okładka i tłoczenie płyty to standard. Nawet menu jest znośne, choć wykonane wyraźnie w pośpiechu. Problem zaczyna się jednak już na poziomie materiałów dodatkowych, które naprawdę potrafią rozbawić, choć zdecydowanie nie taka była intencja ich twórców. Otrzymujemy zwiastun, który może spokojnie pretendować do miana najgorzej wykonanej reklamy wszech czasów. Widzimy w nim fragmenty filmu przeplatane widokiem stojącej kobiety. Wygląda to nie tylko skrajnie amatorsko, lecz po prostu żałośnie. Sama reklamówka więc skutecznie zniechęca nas do projekcji. Mimo to jednak odważyłem się na ten odważny krok i zobaczyłem cały film. Najpierw jednak parę słów o pozostałych dodatkach. Są nimi mianowicie plansze z informacjami o twórcach i zwiastuny innych propozycji dystrybutora. Na planszach przedstawiono krótkie życiorysy odtwórców głównych ról i reżysera. I tu chyba dystrybutor popadł w największą śmieszność. Na planszach znajdujemy bowiem informacje, że Felicity Andersen zdobyła popularność dzięki serialowi "Sąsiedzi" (gdzie faktycznie zagrała epizod), a z telewizji zrezygnowała na rzecz kina, grając w kinowym przeboju "Królowa potępionych". Dystrybutor jednak nie wspomniał, że jej rola była tak "duża", że nie wymieniono jej nawet w czołówce. Filmografia Kevina Hopkinsa ogranicza się jedynie do jednej roli, więc pytam się łaskawie - po co na siłę tworzyć jego filmowy życiorys? Czasem lepszy jest brak materiałów dodatkowych niż ich żenująco niski poziom. Sam film to już przykład totalnego nieporozumienia. Twórcy na siłę chcieli sprzedać nam pseudo-zawiłą intrygę w opakowaniu taniego pornosa. Bo obrazą byłoby nazwanie tej produkcji filmem erotycznym. Sceny w, których bohaterowie uprawiają seks (zgodnie ze starą dobrą zasadą tanich filmików - każdy z każdym) są nie tylko pozbawione najmniejszej dozy smaku i wyczucia, lecz śmieszą swą amatorszczyzną. O aktorstwie nie będę tu wspominał podobnie jak o scenariuszu, którego po prostu nie ma. Muzyka ogranicza się do kilku banalnych melodyjek. Nie spodziewałem się wielkiej produkcji czy stylowego dreszczowca. Sądziłem tylko, że coś musi być w tym filmie skoro polski dystrybutor wydał go na naszym rynku. Okazuje się jednak, że Vision wyszedł z założenia, że seks zawsze dobrze się sprzeda. Boli (i chyba nie tylko mnie), że polscy dystrybutorzy mają o nas - klientach - tak niskie mniemanie.