Recenzja filmu

Władcy marionetek (1994)
Stuart Orme
Donald Sutherland
Eric Thal

Rossio jest niewinny

Zwykle, czepiając się filmów, lubię obwiniać scenarzystów - są łatwym i oczywistym celem, do tego nikt nie daje im możliwości obrony przed zarzutami. Co innego reżyser - taki Uwe Boll podobno
Zwykle, czepiając się filmów, lubię obwiniać scenarzystów - są łatwym i oczywistym celem, do tego nikt nie daje im możliwości obrony przed zarzutami. Co innego reżyser - taki Uwe Boll podobno zaprosił krytyków na ring, inni mają poparcie wielbiących ich lemingów, a wreszcie niektórzy zwyczajnie wykręcają się naciskiem, wywieranym na nich przez wytwórnie. Krótko mówiąc, jeśli nie stracisz zębów, to ktoś potnie ci opony, a jeśli unikniesz i tego, to dowiesz się, że kierujesz swoje pretensje pod niewłaściwy adres.

Miałem przyjemność przeczytać tekst Terry'ego Rossio, w którym tłumaczył, jak doszło do tego, że jego nazwisko jest połączone ze scenariuszem do filmu "Władcy marionetek", a który to obraz Rossio ocenił, jako - cytuję - "piss-poor terrible". Rossio wyjaśnia, że choć w napisach końcowych przy pozycji "scenariusz" wyliczonych jest tylko parę nazwisk, to w rzeczywistości liczba osób, które wepchnęły w scenariusz swoje paluchy i robiły kolejne jego wersje, jest mniej więcej taka, jak ilość skopulowanych przez Hugh Hefnera króliczków Playboya. No dobrze, skoro co najmniej jeden z autorów scenariusza ma negatywny stosunek do "Władcy marionetek", to ja będę mógł się wyszaleć, prawda?

Bazą dla filmu jest powieść Roberta A. Heinleina. To niechybny objaw złego filmu - udane ekranizacje można policzyć na palcach i wcale nie trzeba do tego zdejmować butów. Historia, w stosunku do papierowego oryginału jest mocno okrojona, jak to zwykle z ekranizacjami bywa. Wskutek fabularnych amputacji, widz zostaje uraczony czymś następującym: źli kosmici chcą opanować Ziemię. Szczegóły? Proszę: na naszą planetę spadają kosmiczne ślimakopłaszczki, mające zdolność przysysania się do pleców nosiciela (dajmy na to, istoty humanoidalnej), wbijania w jego pień nerwowy szpikulca i przejmowania kontroli nad czynnościami ciała. Najpierw ślimakopłaszczki opanowują małe miasteczko, potem zaczynają niepowstrzymaną ekspansję, mającą na celu przejęcie najwspanialszego, najbardziej demokratycznego, najważniejszego kraju na tej żałosnej planecie - USA. Kosmitów ma powstrzymać supertajna organizacja, dowodzona przez Sutherlanda, wspieranego przez panią doktor i lecącego na nią agenta, będącego zupełnie przypadkiem synem szefa organizacji. Czy trójce głównych bohaterów uda się powstrzymać tę inwazję? Czy ich wzajemne relacje będą miały wpływ na ich działania? Czy prezydent rozbierze się w telewizji publicznej, aby pokazać, że nie ma na plecach ślimakopłaszczki? I - najważniejsze - kogo to obchodzi?

Przyznam, że nie powinno mnie obchodzić. Wiadomo - synek szefa w ten czy inny sposób usidli panią doktor, szef w ten czy inny sposób da synkowi do zrozumienia, że wbrew pozorom całkiem go lubi, a kosmici, mimo zyskanej w drugim akcie przewagi nad ludzkością, w trzecim zostaną rozniesieni na strzępy. W sumie przy ekranie powinna mnie trzymać tylko ciekawość, co takiego tym razem wykończy kosmitów - czy mają uczulenie na wodę, a może na wirusa grypy?

A jednak nie było tak źle - w sumie bawiłem się lepiej, niż na filmach, gdzie kosmitów załatwił wspomniany wirus grypy, tudzież szklanka wody. Fabuła, choć koszmarnie okrojona w stosunku do powieści, trzymała się kupy na tyle dobrze, że nie wyszukiwałem w niej dziur logicznych, bohaterowie, choć niespecjalnie interesujący, przynajmniej nie działali mi na nerwy, a Sutherland był naprawdę dobry. Owszem, finał był słaby - baza obcych okazała się do niczego, a walka w śmigłowcu była pomysłem, którego nie powinien się wstydzić sześciolatek - jednak dorosły scenarzysta powinien być zbyt zażenowany, aby głośno wspominać o takim pomyśle, a co dopiero umieszczać takiego potworka w ostatecznej wersji scenariusza. Ale nawet to nie zepsuło moich wrażeń, które - jak ze zdziwieniem odkryłem - były raczej pozytywne.

"Władcy marionetek" jest jednym z tych filmów, które mimo licznych wad, wciąż dają się strawić. Nigdy nie zaryzykowałbym stwierdzenia, że ten film jest dobry - ale nie posunąłbym się też do określenia "piss-poor terrible". Im dłużej o tym myślę, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że największym kłopotem tego obrazu jest plansza tytułowa. Napisano na niej - zgodnie z oczekiwaniami - tytuł, poprzedzony następująco: "Robert A. Heinlein's". I tu tkwi największy błąd twórców. Bo skoro i tak większość fabuły powieści wyrzucili na śmietnik, to czemu nie napisali "Based on R. A. Heinlein's", tuż po wymienieniu nazwisk scenarzystów? Albo od razu nie wykonali następnego kroku, którym byłoby wyrzucenie reszty powieści i napisanie oryginalnej historii, pozostawiając twórczość Heinleina w spokoju? Inna sprawa, że film wciąż pozostawałby w cieniu "Inwazji porywaczy ciał" - ale może wtedy przynajmniej scenarzyści nie wstydziliby się efektów własnego pomysłu.

Tak czy inaczej, jednego jestem pewien - tym razem nie będę obwiniać scenarzystów. A przynajmniej Terry'ego Rossio, któremu udało się przekonać mnie, że to producenci, reżyser, zakontraktowani przez reżysera anonimowi scenarzyści, praca przy innych projektach, konkurencyjne filmy, wychodzące w tamtym okresie i ogólnie cały Wszechświat spowodował, że "Władcy marionetek", zamiast wspaniałej ekranizacji, jest kolejnym średniakiem science-fiction. Kto jak kto, ale Rossio nie miał z tym nic wspólnego. Nie licząc tego, że to on poddał odpowiednim ludziom pomysł, aby w ogóle zabierać się kręcenie tej ekranizacji - ale to drobiazg bez znaczenia.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones