Recenzja filmu

Wściekłość (2017)
Michał Węgrzyn

Sromotność długodystansowca

 Film Węgrzyna przypomina moralitet: nasz biegnący reporter, Adam (Jakub Świderski), ma sporo na sumieniu, jest – co tu dużo mówić –antypatyczny, dupkowaty. Jego felerna przebieżka przybiera więc
Nic dziwnego, że twórcy niezależni często i gęsto chwytają się konceptów. Koncept niewiele kosztuje, a nieraz pozwala wręcz obejść niedostatki budżetowe. Co więcej, ma moc "uniesienia" całego filmu. Kiedy zagra, staje się nośną anegdotą, która powraca w kolejnych rozmowach między zachwyconymi widzami: "widziałeś ten film, w którym facet cały czas biegnie?". Szkopuł w tym, że koncept to broń obosieczna. Potrafi nie tylko ponieść, ale i podkopać. A wówczas zamiast na mecie kończymy w jakimś rowie, z kontuzją.



"Wściekłość" zaprasza kolejne "długodystansowe", sportowe metafory, bo reżyser Michał Węgrzyn stawia na koncept "maratończyka z telefonem". Głównym bohaterem filmu jest prezenter telewizyjny, który biega sobie po mieście, odbierając szereg coraz to bardziej dramatycznych połączeń: od szefa, od kolegi z pracy, od matki, żony i kochanki. Chciał poprawić kondycję – czeka go prawdziwa walka o duszę. Wyobraźcie sobie "Pogrzebanego" albo "Locke’a", postawcie przed tytułem znaczący epitet "polski" i przepis na "Wściekłość" gotowy.

To filmowa zabawa, w której ograniczenie ma zostać przekute na zaletę. Przez 80 minut patrzymy na jedną twarz, śledzimy bohatera "uwięzionego w sytuacji" i owa narracyjna klaustrofobia ma wymusić w nas odruch empatii. Ale żebyśmy zaczęli współodczuwać, potrzebujemy, by przed kamerą stanął ktoś w najlepszym wypadku sympatyczny, co najmniej charyzmatyczny. I tu koncept na "Wściekłość" potyka się o własne nogi. Film Węgrzyna przypomina bowiem moralitet: nasz biegnący reporter, Adam (Jakub Świderski), ma sporo na sumieniu, jest – co tu dużo mówić – dupkowaty. Jego felerna przebieżka przybiera więc formę sądu, okazuje się istnym przeglądem Adamowych grzechów i grzeszków. Problem w tym, że ani "pułapka okoliczności" nie jest zbyt wiarygodna, ani bohater nie bardzo trzyma nas przy ekranie.

Zacznijmy od okoliczności. Adam biegnie ulicami Warszawy: najpierw jest gdzieś w centrum miasta, potem na obrzeżach. Kamera wdzięcznie płynie jego śladem, zgrabnie chwyta klimat miasta nocą, skutecznie urozmaica monotonię patrzenia na to, że jakiś facet sobie truchta. Trasa biegu Adama nie jest może zbyt wiarygodna, ale mniejsza o geograficzną samowolkę twórców: patrzy się na to dobrze. "Wściekłość" – zwłaszcza jak na kino niezależne – trzyma operatorsko-montażowy poziom. Nie zdaje jednak sprawdzianu z sytuacyjnego prawdopodobieństwa. Powiedzmy to wprost: każdy z grubsza normalny człowiek przestałby w którymś momencie biec i obdzwaniać znajomych, podjąłby bardziej zdecydowane – hmm – kroki. Adam niby próbuje wezwać taksówkę, niby usiłuje rozwiązać kolejne problemy na odległość, ale zdrowy rozsądek podpowiada nam słowami piosenki Maanamu: "mało, mało". Rozumiem, że nieskuteczność bohatera w radzeniu sobie z życiowymi problemami miała być kluczowym punktem charakterystyki i poniekąd tłumaczyć jego nieumiejętność stanięcia na wysokości zadania. Ale Adam jakoś nie potrafi zasłużyć sobie na widzowski kredyt zaufania.



Fakt, że Świderski nie ma w sobie magnetyzmu Toma Hardy’ego ani bezpretensjonalności Ryana Reynoldsa, to jeszcze nic. Gra przecież z gruntu inną postać niż tamci: kłamcę, krętacza, karierowicza, maminsynka. Boli raczej to, że jest on zaledwie (biegnącym) stereotypem. Co więcej: wtórują mu inne, równie stereotypowe, głosy w słuchawce. Można chwalić Małgorzatę Zajączkowską, że potrafiła zbudować postać niejako "przez telefon". Ale nie zmienia to faktu, że grana przez nią matka Adama jest zaledwie kolejnym klockiem w manichejskiej wizji świata, jaką prezentują Węgrzyn i jego scenarzysta Marcin Roykiewicz. Każdy jest tu bowiem umoczony i obrzydliwy: histeryczne katoliczki, inteligenckie ważniaczki, beneficjenci poprzedniego ustroju, cyniczni dziennikarze, jeszcze bardziej cyniczni biznesmeni, złe media, które zakopują informację na temat ustawy o związkach partnerskich pod newsem o "czymś ze Wschodu"… Afera goni aferę, zdrada goni zdradę, generalnie jest źle. Jedyną ostoją niewinności są dzieci Adama, ale – umówmy się – z takim ojcem mają raczej przechlapane.  

Najgorzej, że tytułowa "wściekłość" okazuje się zaledwie pobożnym życzeniem. Czarnowidztwo Węgrzyna i spółki powinno obudzić w widzu autentyczny gniew typu "na czym ten świat stoi". Gniew katartyczny, po którym przyszedłby odruch empatii, wyciągnięcia ręki, odpuszczenia win. Tymczasem zamiast wściekłości mamy tu raczej poczucie taplania się we własnym sosie, jałowego grymaszenia – dokładnie takiego, na jakie stać bohatera, z minuty na minutę coraz bardziej żałosnego. "Wściekłość" nie broni się więc jako zapis drogi krzyżowej Adama, bo twórcom nie udaje się go w naszych oczach uczłowieczyć ani rozgrzeszyć. Wychodzi im raczej jakaś dzika fantazja o skopaniu "wykształciucha", o zemście proletariatu na dorobkiewiczach. A może przestroga? Tak czy inaczej – niezbyt przekonująca. 
1 10
Moja ocena:
3
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones