„Wielki biały ninja” to film, który idealnie wpisuje się w sentymentalny klimat lat 90. - pełen slapsticku, absurdów i serca na dłoni. Sprzyja odpoczynkowi kinowemu, kiedy zamiast analizowania,
„Wielki biały ninja” to film, który idealnie wpisuje się w sentymentalny klimat lat 90. - pełen slapsticku, absurdów i serca na dłoni. Sprzyja odpoczynkowi kinowemu, kiedy zamiast analizowania, po prostu chcemy się śmiać. Głównym atutem tej komedii jest nieprzeciętny talent Chrisa Farleya do fizycznej komedii, którym – choć pełnym chaosu – potrafi zawładnąć ekranem.
Legenda głosi, że klan ninja doczeka się wybrańca. Zamiast mięśniaka otrzymuje jednak Haru (Chris Farley) – pulchnego, białego Amerykanina, którego najbliższe relikty ninja porównują do misia pandy, a nie wojownika. Haru dorasta, przekonany, że jest przyszłością klanu, lecz świat z zewnątrz widzi go raczej jako przyszłość fast‑foodu. Kiedy zjawi się tajemnicza kobieta potrzebująca pomocy, Haru wyrusza do Beverly Hills, by pokazać, że ninja może mieć różne kształty – może nawet więcej ciała niż talentu, ale i tak może błyszczeć.
(Chris Farley) w roli Haru to prawdziwa komediowa bestia energii. Każdy jego upadek wywołuje śmiech z takim impetem, jakby to było arcydzieło slapsticku. Jego ciało zdaje się stworzone do demolowania dekoracji z artystycznym wyczuciem - tak gościnna forma, ale bez siłowni w tle. Farley to Jackie Chan... tylko w wersji „Nigdy nie trenowałem, ale zawsze jadłem”.
Śmieszkową perłą jest cameo Chrisa Rocka jako hotelowego boya - jeszcze bez stand‑upowej sławy, ale z tą samą energią, którą później wyniósł na scenę. To drobny, ale wdzięczny dodatek — pokazuje, że film jest kapsułą czasu, w której pojawiają się przyszłe gwiazdy.
Film niemal w całości rezygnuje z logiki na rzecz gagów i absurdów. Fabuła jest tu narzędziem, a nie fundamentem. To parodia filmów kung-fu z hollywoodzką estetyką - więcej burgera niż zen, więcej chaotycznego humoru niż powagi. Jest to zarazem jego siła: bez zbędnej głębi, ale z czystą zabawą. Jest tu coś nostalgicznie urokliwego: VHS-owy klimat lat 90., ów zapach wypożyczalni, kiedy kaseta z Farleyem była świętością. To więcej niż film - to sentymentalny wehikuł do dawnego kina komediowego.
Niewątpliwe zalety filmu:
Chris Farley w absolutnej formie – nieustraszony chaos z sercem.
Slapstick ponadczasowy – nawet dziś potrafi rozbroić.
Klimat lat 90. jak z kasety video – nostalgią bije na kilometr.
Cameo Chrisa Rocka – szkic talentu, zanim stał się gwiazdą.
Szalone połączenie ninja, Beverly Hills i absurdalnych gagów, które dziś nie przeszłyby przez studio.
Minusy?
Fabuła. Służy głównie jako pretekst do żartów.
Dialogi momentami brzmią, jakby powstały przypadkiem – w windzie, po kilku hamburgerach.
Humor zadziała głównie u tych, którzy mają sentyment do Farleya. Poziom absurdu może być dla niektórych punktem nie do przeskoczenia.
Ocena końcowa 8/10– za energię aktorów, za klimat lat 90., za to, że czasem warto odłożyć logikę i po prostu się pośmiać. Film to parodia kung‑fu z dodatkiem burgera XXL, pełna slapstickowych hitów i nostalgicznych migotów VHS.
Powiedzmy sobie szczerze. Ten film nie jest "dobry" w klasycznym sensie - jest zabawny, nostalgiczny i kiczowaty, ale w tym tkwi jego czar. To nie kino ambitne - to kino, które mówi: „Odłóż myślenie, trzymaj popcorn i królestwo chaosu stoi przed Tobą”. I w tej paradzie absurdów „Wielki biały ninja” wygrywa, bo robi jedno - rozbawia szczerze.