To nie jest kraj dla platformówek

Po ponad siedmiu latach Sly Cooper, zawadiacki szop-złodziej, powraca do czytników konsol. Wraz ze Slyem zobaczymy całą starą ekipę. Bentley i Murray ponownie dołączą do drużyny, a tu i ówdzie
Po ponad siedmiu latach Sly Cooper, zawadiacki szop-złodziej, powraca do czytników konsol. Wraz ze Slyem zobaczymy całą starą ekipę. Bentley i Murray ponownie dołączą do drużyny, a tu i ówdzie pojawi się jakiś demon z przeszłości. W tę nostalgiczną podróż zabiera nas studio Sanzaru Games, które pokazuje, że przy dobrym wykonaniu nie ma starego albo niepotrzebnego gatunku gier.



"Sly Cooper: Złodzieje w czasie" podejmuje bezpośrednio wątki fabularne, które urwały się w zakończeniu części trzeciej. Sly wraz z żółwiem Bentleyem i hipopotamem Murrayem podróżują w czasie, by znaleźć odpowiedź na jedno proste pytanie. Dlaczego znikają stronice księgi Szopus Złodziejus, w której zawarta jest historia i wiedza rodu Cooperów?

Nie chcę wchodzić w kwestie fabularne, bo po pierwsze mamy kilka twistów, które warto obejrzeć samemu, a po drugie – „Sly Cooper” nie jest ambitną opowieścią. Spójność akcji ciąży ku absurdowi z każdą kolejną cut-scenką, ale nie stanowi to problemu, bo Sly przypomina dawne kreskówki, w których wydarzenia były tylko tłem dla serii gagów i ciętych tekstów. Już w połowie pierwszej epoki przestaje nas interesować "kto ukradł", a bawi wyłącznie humor. Twórcy zresztą niejednokrotnie pokazują, jak traktują fabułę, co widać najlepiej w szpiegowskiej misji Bentleya. Za pomocą sterowanego radiem samochodzika mamy śledzić pewnego wroga, by dowiedzieć się, co planuje. Wróg ten przystaje co chwila i wyjaśnia dokładnie, jak się do niego dobrać.



Z racji tytułu i menu głównego gry, które mocno przypomina intro do "Doctor Who", przyjdzie nam zwiedzić aż pięć (gdyby liczyć czasy współczesne – sześć) różnych epok. Ekipa ze Slyem na czele zajrzy w kąty feudalnej Japonii, średniowiecznej Anglii i obowiązkowego Dzikiego Zachodu. W każdej epoce natrafimy na jakiegoś przodka z rodziny Cooperów, skarby do znalezienia oraz wymówkę do odwiedzenia kolejnego okresu w czasie. Nasi protoplaści wesprą nas zresztą dość aktywnie, bowiem grywalne są nie tylko trzy główne postaci.

Struktura map jest podobna w każdym "bloku tematycznym". Ekipa przybywa do danego miejsca, które jest dość dużym kawałkiem otwartego terenu. Znacznie większym, dodajmy, niż w poprzednich odsłonach. Misje fabularne pojawiają się jako charakterystyczne maski Slya, zaś poza etapami pchającymi historię do przodu możemy zająć się szukaniem monet, butelek, skarbów i otwieraniem sejfów. Warto szczególnie gromadzić kasę, gdyż za pomocą ThiefNet wykupujemy kolejne zdolności dla naszych bohaterów. A bez niektórych umiejętności przejście pewnych misji stanie się bardzo trudne, jeśli nie niemożliwe.



Dodatkowym smaczkiem są minigry. Część przyporządkowana jest konkretnym epokom (np. strzelanie z łuku), a niektóre to specjalność Bentleya. Krótkie etapy hakowania różnych urządzeń to klasa sama w sobie. Zwłaszcza że te minigry odwołują się do starych zręcznościówek.

Jak nietrudno się domyślić, każda epoka kończy się spektakularną potyczką z bossem. Tu "Sly Cooper" pięknie pokazuje, jak Sanzaru wyczuwa temat starych platformerów. Walki klasycznie nastawione są na znalezienie słabych punktów wroga i odrobinę pomyślunku przy atakach. Przede wszystkim przydadzą się jednak zręczne palce.

Strona wizualna Slya była tym, czego najbardziej się obawiałem. Na szczęście ludzie z Sanzaru postanowili uspójnić kreskówkowość gry poprzez odpowiedni styl graficzny. I dobrze, bo zwykłe 3D zdecydowanie tu nie pasuje. Obiekty w grze, czyli wszelakie góry, drzewa czy budynki, nie porażają ilością szczegółów i przy zwykłych teksturach byłyby po prostu brzydkie. Bajkowy szlif robi tak samo dobrze wizerunkom bohaterów.



Dość problematyczny mógł być dubbing, bo "Sly Cooper: Złodzieje w czasie" są grą z pełną lokalizacją. Jeśli ktoś obawia się, że głos głównego bohatera go rozczaruje, na uspokojenie mam dwa słowa: Jarosław Boberek. Ten facet potrafi równie dobrze odegrać gaworzącego oseska co sędziwego filozofa. W „Złodziejach czasu” sprawdza się idealnie. Szczególnie podobał mi się też Bentley, któremu głosu użyczył Mirosław Wieprzewski. Głos Bentleya niemal idealnie gra z postacią żółwia-nerda. Reszta głównego składu to Stefan Knothe jako Murray i Julia Kołakowska, której głos usłyszymy w roli Carmelity Fox.



Ostatnim plusikiem jest darmowa wersja na PS Vita, jeśli posiadamy kopię gry na PlayStation 3. Możliwość synchronizacji punktów zapisu pozwala na płynne przeskakiwanie między konsolami. Po prostu – synchronizujemy „save”, wychodzimy z domu i podczas ponurej jazdy tramwajem możemy dalej pykać w Slya. Wracamy – i znów możemy przełączyć się na PS3. Wspominam o tym, bo choć sama gra ma około dwunastu godzin przebiegu, to znalezienie wszystkich skarbów, butelek itp. trwa znacznie dłużej. Czas poświęcony na gapienie się w brudne, tramwajowe okna lepiej wykorzystać na znalezienie wyjątkowo upierdliwej butelki.



Z powyższych peanów wynika, że "Sly Cooper: Złodzieje w czasie" to gra idealna albo bliska doskonałości. Jeśli tak jest, skąd zatem pesymistyczny tytuł recenzji? Już tłumaczę. To produkcja, owszem, genialna i dotrzymuje kroku starym odsłonom serii, ale mam wrażenie, że połechce tylko starych graczy. Nie jest hermetyczna ani wyjątkowo skomplikowana. Platformówki są teraz po prostu poza głównym nurtem gier. Czasem można odnieść wrażenie, że interesują tylko dziennikarzy i zgredów (te pojęcia bywają tożsame). Pozostaje tylko mieć nadzieję, że cliffhanger, jakim raczą nas twórcy, nie jest tylko mirażem i faktycznie za jakiś czas znowu zasiądziemy do zabawy, w której główną rolę gra szop-złodziej. Naprawdę warto.
1 10
Moja ocena:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones