Z ciekawości wstukałem tytuł w wyszukiwarce Filmwebu. Gdy zobaczyłem charakterystyczne logo, aż mnie ciarki po plecach przeszły: taki ładunek pozytywnych wspomnień! Pierwsza gra komputerowa,
Z ciekawości wstukałem tytuł w wyszukiwarce Filmwebu. Gdy zobaczyłem charakterystyczne logo, aż mnie ciarki po plecach przeszły: taki ładunek pozytywnych wspomnień! Pierwsza gra komputerowa, którą zainstalowałem (jeszcze z pomocą taty) na nowym AMD K6-3 (300mhz) z 2,5 GB dysku, 32mb ramu i 4mb grafiki, bez akceleratora, w roku 1998. A może 1999? Nie pamiętam. Pamiętam za to "Strife'a"…
Ta niesamowita gra FPP z elementami RPG pod tyloma względami wyprzedzała swoją epokę, że aż nie potrafię zrozumieć, czemu nie wymienia się jej jednym tchem obok takich pozycji jak "Deus Ex" czy "System Shock"? Może teraz, w dobie ogólnego "wspominania", warto o niej opowiedzieć szerszemu gronu graczy?
Gra rozpoczyna się intrem w formie komiksowych screenów. Bardzo przejęty, akcentujący co drugie słowo lektor opowiada, jak to na skutek uderzenia meteorytu średniowieczną ludzkość zdziesiątkowała tajemnicza plaga. Ci, którzy przeżyli, podzielili się na kilka frakcji. Najpotężniejsza z nich to Zakon –organizacja zrzeszająca mutantów słyszących głos "boga", dysponująca niezrównaną technologią, wykorzystywaną między innymi do stopniowej eksterminacji pozostałych ludzi. Powstał więc Front –ruch oporu łachmaniarzy, pomału szkolący ludzi i podkradający Zakonowi broń... Tytułowy konflikt gwarantowany. Gracz wciela się w bezimiennego, pozbawionego głosu (ale widocznego na niektórych obrazkowych cut-scenkach) najemnika, który przybywa do miasteczka Tarnhill, by się wzbogacić, wstępując w szeregi Frontu. Jak to zwykle w grach bywa, dane nam będzie wpłynąć na losy świata i być może go uratować. Być może, bo w zależności od wyboru jakiego w pewnym momencie dokonamy, gra skończy się dobrze, źle… albo bardzo źle.
Nasz bohater dysponuje typową dla FPP paletą ruchów: porusza się w trójwymiarowym środowisku, biega, skacze, pływa (po powierzchni wody), przełącza wszelkie wajchopodobne tekstury. Dodatkowo, posiada dość rozbudowany ekwipunek. Jest broń, więc i strzelać można, jednak –ciekawostka –w niektórych miejscach otwieranie ognia to wręcz fatalny pomysł. Odgłosy wystrzałów w wielu lokacjach wywołują alarm, co skutkuje teleportacją nieskończonych chmar przeciwników. Load game gwarantowany. Konieczne jest wchodzenie w interakcję z innymi postaciami, które mogą nam coś dać, zlecić misję, sprzedać, ale też zignorować, okraść czy oszukać. Dzięki sugestywnym, utrzymanym w stylu intra "komiksowym" portretom i świetnie dobranym głosom bardzo dużo postaci zapada w pamięć, nawet gdy pojawia się tylko na chwilę. Twardziel Geoff, oślizgły gubernator Morell, przypominający nazistę naczelnik Montag, szlachetny przywódca Frontu Macil… Czy to jeszcze przerysowani bohaterowie, czy to już archetypy? Warto również wspomnieć o Blackbird, która z chwilą zdobycia komunikatora już na stałe będzie udzielać wsparcia taktycznego, komentować wydarzenia fabularne, rzucać sucharami lub po prostu nabijać się z głównego bohatera . Matka tak często pojawiających się w grach "przewodników", ze świetnym głosem Marcia PizzoMarcii Pizzo.
Walcząc za Front i wolność wykonamy szereg misji, które zaprowadzą nas między innymi do więzienia, kanałów, zamku czy klasztoru. Lokacje, pomimo starożytnej grafiki, wyglądają klimatycznie, zwłaszcza że wizja świata Strife’a po dziś dzień zachowała oryginalność -technologia przyszłości, okraszona dużą dawką biomechaniki zderza się ze średniowieczem. Świat gry jest całkiem spory, jednak poruszanie się ułatwiają teleportery, umieszczone tu i ówdzie dla wygody gracza. Pomimo licznych wątków dialogowych okazji do postrzelania nie zabraknie. Zaczynamy od skrytobójczego i powolnego sztyletu. Potem jest kusza, ze słabiutkimi bełtami elektrycznymi i zatrutymi, świetnymi na ludzkich przeciwników. Mamy klasyczny karabin maszynowy, wyrzutnia rakiet strzela bardzo szybko, a granatnik w kwestii obrażeń nie ma sobie równych (zwłaszcza jego ładunki zapalające). Miotacz ognia sprawdza się na bliski dystans, jest też miotacz energii z dwoma trybami strzelania. Arsenał Strife’a ma wiele funkcji, daje dużo przyjemności, spójnie łączy FPSową klasykę i futurystyczne rupiecie, ale dopiero ostatnia broń stanowi przełom –sprawia, że broń przestaje służyć tylko i wyłącznie do strzelania, a panowie z Rouge wpadli na to na długo przed twórcami "Gravity Guna", "Nanokuźni" czy "Laserkraftwerka". Sigil, bo o nim mowa, kompletuje się z pięciu części. Jako amunicji używa sił życiowych bohatera, jednak z każdą kolejną częścią jego moc wzrasta... Wolałbym uniknąć spoilerów, ale jeśli ktoś nazywa broń Pieczęcią, to raczej można się domyślić, że będzie ona miała wpływ na fabułę gry, prawda?
Prócz broni gracz dysponuje dużą ilością sprzętu. Mamy zbroje skórzane, stalowe, środowiskowe (chroniące przed ogniem i truciznami), cienia (zapewniające krótkotrwałą niewidzialność), kilka rodzajów apteczek, przenośne teleportery do przywoływania posiłków Frontu we wskazane miejsce, celownik (do celowania, a jakże) oraz złoto, do płacenia za to wszystko w sklepach. Dodatkowo gracz może rozwijać dwie statystyki, wytrzymałość i celność, odwiedzając chirurga oraz trenera Frontu ze specjalnymi kwitami, który zwykle otrzymuje się po wykonaniu misji. Implant zdrowia zwiększa obrażenia sztyletu oraz sprawia, że możemy mieć do 200 HP zamiast bazowych 100, a celność w pewnym stopniu naprowadza pociski na cel.
Strzela się do około dziewięciu typów przeciwników –liczba to dość mizerna, ale wystarcza. Mamy wyposażonych w karabiny i tarcze akolitów, stanowiących trzon sił Zakonu. Choć w małych grupach służą raczej po to, by nacieszyć się ładnymi animacjami podpalenia (granaty zapalające), dezintegracji (miotacz energii) lub rozerwania na strzępy (rakietnica),powyżej pięciu bywają kłopotliwi, a niektórzy mają na sobie np. zbroję cienia. Zaatakują nas tylko wtedy, gdy sami zaczniemy strzelać lub gdy uruchomimy alarm. "Przeszkadzajkowe" roboty takie jak latający strażnicy, wieżyczki czy pająki, mogą napsuć graczom krwi, jeśli w porę ich nie zauważymy. Rozpruwacze są szybcy, ale lekko opancerzeni. Schody zaczynają się przy templariuszach, ich miotacze energii zadają spore obrażenia. Krzyżowców trudno ugryźć: twardzi, z daleka atakują salwami rakiet, z bliska ogniem z miotaczy. Największym problemem jest jednak inkwizytor –granaty, działo energetyczne, rozmiar Cyberdemona i możliwość latania. Walka z każdym to wyzwanie. O bossach w Strife można byłoby napisać osobny akapit. W arcyskrócie: są diaboliczni, są makabryczni, są zaskakujący, są satysfakcjonujący.
Nie ulega wątpliwości, że graficznie Strife nie powala (Doomowski silnik Build), opcji tylu, co w System Shock’u nie ma, a niektóre decyzje fabularne mogą skutkować nawet… Permanentnym zakończeniem gry (rozwalisz jedną postać, zapiszesz grę… I koniec, ponieważ do każdego profilu mamy tylko jedno miejsce na zapis!). Z drugiej strony, lokacje są naprawdę zróżnicowane, a efekty niektórych broni czy wygląd przeciwników i bossów mogą zadziwić do dziś. Choć opcji rozwoju bohatera nie ma wiele, to formuła gry świetnie sprawdza się dzięki dynamicznej rozgrywce i dialogom, które pomimo prostoty mają istotny wpływ na fabułę. A zapisy… Cóż, w razie czego można je usunąć ręcznie z folderu gry, bo tam, o dziwo, się nie nadpisują. Jedyne, czego tak naprawdę nie mogę na dłuższą metę zdzierżyć, to muzyka w formacie MIDI. Nie jest zła, jednak przy ogólnym udźwiękowieniu gry wypada dość słabo. Strife’a z czystym sercem polecam wszystkim, którzy lubią klimatyczne, groteskowe action-RPG. Pomimo siedemnastu lat od premiery, jeśli oswoimy się z archaiczną mechaniką, uruchomimy odrobinę wyobraźni i damy grze szansę, wynagrodzi nas Ona niezapomnianą przygodą w dziwnym, ni to cyberpunkowym, ni to fantastycznym świecie, w którym rządzi tylko jedna zasada: nie ufaj nikomu!