Recenzja serialu

Armstrong i Miller Show (2007)
Dominic Brigstocke
Alexander Armstrong
Ben Miller

Smutni panowie dwaj

Ben Miller i jego nieco lepiej odżywiony kolega, Alexander Armstrong, nie wyglądają na pierwszy rzut oka zbyt obiecujące na gwiazdy komedii; wystarczy jednak zerknąć na ich życiorysy zawodowe, by
Ben Miller i jego nieco lepiej odżywiony kolega, Alexander Armstrong, nie wyglądają na pierwszy rzut oka zbyt obiecujące na gwiazdy komedii; wystarczy jednak zerknąć na ich życiorysy zawodowe, by dostrzec magiczną nazwę "Cambridge Footlights" - kuźnię talentów komediowych i satyrycznych, której renomę współtworzyli m.in. panowie od nie całkiem ubranego pytona. Co zatem podpowiada rozsądek? Ano to właśnie, że program dwóch szpakowatych dżentelmenów najprawdopodobniej będzie rozrywką dość inteligentną, ale nie do końca poprawną politycznie. Czy owym panom udało się jednak zaspokoić oczekiwania fanów, zdobytych podczas pierwszej odsłony swojego szoł? Niestety, nie do końca. W programie o formule klasycznego sketch show nie udało się komikom ustrzec toczącej od paru lat brytyjską komedię klątwy "Małej Brytanii" vel. przekleństwa "Catherine Tate Show". Pewne elementy (jak nieśmieszne "Kill them" czy "Noszę majteczki żony") powtarzają się zdecydowanie zbyt często - zmienia się jedynie sceneria - aby nie skłonić części widzów do wciśnięcia magicznego guziczka "przewiń" w momencie wytropienia spodziewanej puenty. Aż płakać mi się chciało, widząc, jak wrażenie po obejrzeniu naprawdę niezłego skeczu może zostać zepsute ukochaną zapchajdziurą scenarzystów. Sytuację ratuje jednak kilka równie stałych elementów (jak rozmowy ojca-rozwodnika z małoletnim synem czy przeurocze sytuacje, w których pan domu wraca wcześniej, zastając najlepszego przyjaciela przerabiającego z jego połowicą "Kamasutrę" w strojach sado-maso), w których ekipa nie poszła już na łatwiznę - tu z kolei nie otrzymujemy tego, czego spodziewaliśmy się najbardziej, a zostajemy wręcz wzięci z zaskoczenia. I to dla takich momentów warto ten program obejrzeć. Pozostaje jednak kwestia tego, czy komicy mają na tyle wyraziste osobowości, by uczynić ten program "innym", naznaczonym własnym i niepowtarzalnym stylem. Nie jest to pytanie łatwe - może i za dużo już widziałam, ale "Armstrong i Miller Show" wydaje mi się zlepkiem inspiracji zaczerpniętych z kilku nakręconych po jego "starych" seriach produkcji - "That Mitchell and Webb Look", "Małej Brytanii", seriali "Liga dżentelmenów" (panie z Dandy Lion's) i "Funland" (obydwa z uwagi na osobę edytora scenariusza) oraz ledwie, ale jednak, odczuwalnymi echami "The Day Today". I chociaż części skeczy nie można odmówić oryginalności, nie zawsze jest to jakiś wyraźny powiew świeżości. A szkoda, bo panowie Armstrong i Miller wydają mi się mieć większy potencjał niż Mitchell i Webb - czasami można odnieść wrażenie, że wyraźnie ciągnie ich w stronę czarnego humoru i nie do końca dobrze czują się w lżejszych partiach programu (nie przez nich zresztą napisanego). I to właśnie mroczniejsze skecze wyraźnie odróżniają się na tle reszty - komicy zdecydowanie powinni pójść tą drogą, aby nie zginąć w tłumie podobnych produkcji i pozbyć się metki naśladowców wyżej wymienionych. A teraz o plusach. Jest nim z pewnością pewna grupa skeczy, do których chętnie powracam, a przede wszystkim seria "The origins of", w której komicy dyskutują o poważnych sprawach w proto-angielskim w wykonaniu jaskiniowców - "The origins of criticism" jest z pewnością w gronie najlepszych wycinków programu. Nieźle prezentuje się również seria o rosyjskim oligarsze, perwersyjnym miłośniku pewnego futbolisty, bez wątpienia wzorowanym na Romanie Abramowiczu oraz seria "...więc zostałem nauczycielem". To jednak pojedyncze skecze wyszły twórcom najlepiej (no właśnie - zobaczmy więc, jak najprościej wybrać nazwę dla swojej wschodzącej firmy). Nawiasem mówiąc, nie da się nie zauważyć coraz częstsze w angielskich serialach postaci Polaka. Po zadomowionej już w pewnych kręgach kwestii "Ty zła Polko" ("Mała Brytania"), tym razem możemy obejrzeć siebie jako nację w postaci dwóch polskich hydraulików (w tym jednego z wałęsopodobnymi wąsiskami), którzy w istocie okazują się... - ale cii! Bohaterowie raczej woleliby zachować to w tajemnicy. Skecz jest w każdym razie dość sympatyczny, chociaż komicy uparcie zachowują się tak, jak przeciętny Polak wyobraża sobie równie przeciętnego Rosjanina. W kwestii ról pobocznych dobrze wypada Lucy Montgomery, bardzo odważna przedstawicielka nowej generacji żeńskich komików, która nigdy nie daje się zepchnąć na drugi plan dzięki swojej żywiołowości, naturalności i figlarności. Jej kariera posuwa się ostatnio ostro do przodu, co mnie osobiście cieszy. Na koniec jednak zostawmy dwóch smutnych panów, użyczających swoich nazwisk tytułowi serialu. Czołówka serialu nie wróży niczego dobrego - dwóch panów o smutnych twarzach wykonuje w niej pajacyki do muzyki stworzonej za pomocą swojskiego keyboardu. Pierwszy z nich, Ben Miller, to o ociupinkę pulchniejsza wersja Klausa Kinskiego. Komik obdarzony niezwykle zimnym i przenikliwym spojrzeniem całkiem nieźle radzi sobie jednak jako aktor, a właściwie robi to na tyle dobrze, że jego wygląd nie odstrasza, choć może lepszym słowem byłoby "nie odwraca uwagi" od komizmu sytuacji. Po obejrzeniu kilku skeczów z perwersyjnym Dmitryiem w jego wykonaniu jestem w stanie stwierdzić, że przy odrobinie inwencji postać miałaby szansę na własny program. Nieznanymi mi środkami Miller potrafi jednocześnie wpasować się w autentycznie śmieszne sytuacje z równie autentycznie kamienną twarzą, a jednak nadać wielu postaciom tzw. "charakter". Gdyby to właśnie ta część duetu otrzymała kiedyś w serialu kryminalistycznym rolę złego policjanta, to właśnie jego misiowaty i nieco nieprzewidywalny partner otrzymałby partię tego dobrego. Znakiem rozpoznawczym Armstronga z kolei jest mieszanka cwaniactwa i charyzmy, która objawia się obecnością tzw. "ogników" w spojrzeniu. Oprócz tego komik może się pochwalić sporą plastycznością twarzy, pomimo że jest ona dość grubo ciosana, jedynie przy zmianie peruki możemy otrzymać niemalże sobowtóry Georga Busha czy Gordona Ramsaya (w jednym ze skeczów zabitego przez podlegających mu kucharzy i zje...(ale ciii!)). Pomimo tego, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że twarz Armstronga wyraża również zbyt dużo samozadowolenia, by na swój sposób nie drażnić widza. I jak można podsumować wszystkie wytknięte już wady i wypunktowane zalety programu? Duet dwóch szpakowatych panów zatrzymał się w połowie drogi do genialności i (a szkoda) ani o krok dalej. Niestety, ale wtórność dużej części skeczy nie pozwala mi z czystym sumieniem powiedzieć, że program się udał, choć jest to pojęcie dość względne. Mimo że autentycznie tę dwójkę polubiłam i, jak już zresztą przyznałam, dostrzegam w niej duży potencjał, pewne fragmenty programu udowadniają, że niebędący ich autorstwa scenariusz nie pozwala ukazać im pełni swojej osobowości. Reszta programu, mieszanka oczywistych nawiązań do programów podobnego typu (z którymi nie każdy musiał się właściwie już spotkać) oraz kilku naprawdę świetnych pomysłów (+ niezłe, momentami niemal dramatyczne aktorstwo Millera) broni się jednak na tyle, by z dużą dozą pewności nazwać serial godnym polecenia. Na szczęście, pomimo toczącej ostatnio angielskie seriale choroby wtórności, wciąż potrafią one zaskoczyć jeszcze tym "czymś".
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones