Recenzja wyd. DVD filmu

Czerwony Karzeł (1988)
Ed Bye
Andy De Emmony
Chloë Annett
Hattie Hayridge

Smeg it! To nie jest to, co myślisz!

Nawet, jeśli nie wybierasz się po lewe zwolnienie, słysząc o powtórce "Star Wars" w godzinach pracy, nie machasz też w zaciszu łazienki mieczem laserowym za  3,50 zł, a tym bardziej nie uważasz
Nawet, jeśli nie wybierasz się po lewe zwolnienie, słysząc o powtórce "Star Wars" w godzinach pracy, nie machasz też w zaciszu łazienki mieczem laserowym za  3,50 zł, a tym bardziej nie uważasz Obiego Wan-Kenobi za wcielenie seksapilu, zdecydowanie nie powinieneś odchodzić od odbiornika, słysząc naznaczony piętnem gatunku sci-fi tytuł "Czerwony Karzeł". Chociaż Kosmos jest ukochaną scenerią grupki osobników, którzy wiją się w spazmach, słysząc o powstaniu nowej produkcji tego typu, a - nie oszukujmy się - wielu ludzi odrzuca perspektywa oglądania piszczących/włochatych/wielkouchych (*niepotrzebne skreślić) stworów nie z tego świata, które walczą o władzę nad Ziemią/Kosmosem z posługującymi się niezrozumiałym żargonem technologicznym, nadludzko silnymi przedstawicielami rodzaju ludzkiego, w przypadku "Czerwonego Karła" oklepana już fraza "to nie jest to, co myślisz" sprawdza się zaskakująco dobrze. Serial rozpoczyna się pompatyczną czołówką, w której przy dźwięku niezidentyfikowanego instrumentu dętego i organów kościelnych kamera z wdziękiem ukazuje ogrom statku Czerwony Karzeł, na którego to pokładzie samotnie dryfują po Kosmosie Dave Lister (ostatni przedstawiciel naszego gatunku), Arnold Judas Rimmer (hologram) i to, co prawdopodobnie wyewoluuje kiedyś z gatunku Felis Catus. Czyli po prostu wieje nudą i zanosi się na kolejną opowieść o laserowych mieczach i teleportacji "na poważnie". Ale kiedy czołówka kończy się skoczną melodią z ciekawym riffem gitarowym, a serial już po dwóch odcinkach rusza z prędkością światła, staje się jasne, dlaczego produkcja była na antenie przez 8 sezonów (co w porównaniu ze średnią gatunkową seriali brytyjskich z pewnością robi wrażenie). Towarzysząc załodze statku zwiedzimy m.in. Ziemię w niezapomnianych latach 60., powierzchnię paru ciał niebieskich, świat alternatywno-równoległy, w którym wszystko dzieje się na opak, zobaczymy też, jak Kubuś Puchatek dostaje w czapę od Fuhrera, a boski Elvis, Marilyn, Gandhi i Matka Teresa wspólnie stworzą serialową "parszywą dwunastkę" pod komendą Rimmera. A i to, oczywiście, jeszcze nie wszystko. Ostre jak brzytwa dialogi pomiędzy głównymi bohaterami, pełne fraz, które weszły już do angielszczyzny i do dziś mają się dobrze, znakomicie przywrócą pierwiastek ludzki komedii toczącej się wysoko nad Ziemią. Ról głównych nie można było obsadzić lepiej. Mówiący ze świetnie uchwyconym "robotniczym" akcentem Lister (Craig Charles) pasuje do swoich dreadów, walających się wszędzie puszek po piwie i nie do końca świeżych skarpetek, a jego śpiący o pryczę niżej i wyróżniony o stopień wyżej towarzysz Rimmer (Chris Barrie) to pełen sarkazmu, ambicji niewspółmiernej do możliwości i wstydliwych tajemnic z dzieciństwa bubek, który straszliwie męczy się, pozostając w formie często bezsilnego hologramu. W to starcie anarchisty z autokratą okazjonalnie włączają się kobiety - czy to niespełniona (nie włączając światów alternatywnych) miłość Listera Krysia Kochanski (Chloe Annett), czy to żeńskie odpowiedniki obu załogantów, pochodzące ze świata, w którym to mężczyźni walczą o równouprawnienie i prawo do porodu w przyjaznych warunkach. W takich momentach temperatura konfliktu charakterów gwałtownie wzrośnie (choć - powiedzmy sobie szczerze - ci dwaj tak naprawdę wcale się nie nienawidzą), a widok prężącego się jak kogucik Rimmera jest z pewnością wart zobaczenia. Żeby było ciekawiej, po statku wędruje swoimi drogami także Kot, którego egoizm i próżność niejednokrotnie "kradną szoł" reszcie obsady. Danny John-Jules wypada w swojej roli świetnie, godząc miłośników i przeciwników tego osobliwego zwierzęcia, poprzez zawarcie w swojej komediowej (nie bójmy się tego słowa) kreacji "po równo" kocich wad i zalet. Lśniące niczym w "Gorączce Sobotniej Nocy" garnitury, nieodłączne lusterko w kieszonce, gadka rodem z Harlemu i niezłe taneczne ruchy (aktor zaczynał zresztą jako tancerz) to godne zapamiętania "składniki" tej wiekopomnej postaci, która niesłusznie punktuje niżej od "Garfielda" względem popularności. Do wyżej wspomnianego grona dołączają także hojnie obdarzony przez naturę kwadratogłowy Kryten (Robert Llewellyn), pragmatyczny hologram Holly, który pojawia się tylko na ekranie jakże nowoczesnego komputera pokładowego, a także gadające tostery i rzesza gości z różnych miejsc naszego wszechświata. Przy okazji nie można nie wspomnieć sporego wkładu konsultantów na "techniczny" profil serialu - ta jego warstwa jest zapięta na ostatni guzik i natykając się chociażby na odcinek o podróżach w czasie nawet "'znafca - malkontent" nie będzie miał się do czego przyczepić, wytaczając na bój odpowiednie teorie naukowe. Ogółem rzecz biorąc,  sytuacje rozgrywające się na pokładzie statku to istny wulkan kreatywności, który (nad czym ubolewam) przestał pluć lawą jeszcze przed końcem emisji ostatnich serii, ale i tak zdecydowanie można zaliczyć produkcję do grona tych kultowych wytworów przełomu lat 80. i 90., które po prostu trzeba znać. Czego zatem potrzeba, żeby stworzyć komedię, która przetrwa próbę czasu? Patrząc na oldskulowe już dzisiaj wnętrza Czerwonego Karła, odpowiedź jest jasna - nie są to efekty specjalne i wyszukana scenografia; wystarczy dobra obsada i odrobina wyobraźni, a reszta potoczy się sama, przy pomocy sporej dawki chemii pomiędzy aktorami. Pierwsze cztery sezony serialu są na tyle pełne postmodernizmu, świetnych dialogów i świeżych pomysłów wplecionych w inspiracje z gatunku fantastyki, że szkoda byłoby tę produkcję przegapić, zwłaszcza zaliczając się do grona gruboskórnych miłośników angielskiego humoru. Wiedząc jednak, z jak dużym prawdopodobieństwem niegustujący w produkcjach sci-fi są w stanie przejść obok serialu, który na taką właśnie rzecz się zapowiada, powiem tylko to, że jest on z pewnością komedią-sci-fi, a nie sci-fi-komedią, dzięki czemu nikt nie powinien czuć się zagubiony podczas oglądania. A jeśli po przetrwaniu pierwszego odcinka nie będziesz się mógł uwolnić od melodyjki towarzyszącej czołówce, to (chcesz, czy nie) witaj na pokładzie, drogi smegogłowy!
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones