Recenzja serialu

Ród smoka (2022)
Miguel Sapochnik
Clare Kilner
Paddy Considine
Emma D'Arcy

Czarne owce, czarne konie, czarne łabędzie

Pierwszy sezon "Rodu Smoka" zaskakuje tym, że niewiele tu oczywistych "atrakcjonów", szokujących zwrotów akcji czy spektakularnych ekranowych ekscesów. Zamiast tego mamy spektakl powolnego
Czarne owce, czarne konie, czarne łabędzie
"Ród Smoka" to "Gra o tron". 

"Ród Smoka" to nie "Gra o tron". 

"Ród Smoka" to "Gra o tron", bo to prequel "Gry o tron". George R.R. Martin dał pomysł, za kamerę wrócił Miguel Sapochnik, jesteśmy w Westeros. Są Targaryenowie, smoki i przepychanki o to, kto zasiądzie na niewygodnym tronie. Jak informuje nas plansza z pierwszego odcinka, akcja toczy się "200 lat przed Daenerys Targaryen", ale w gruncie rzeczy to wciąż ta sama historia.

"Ród Smoka" to nie "Gra o tron", bo to prequel "Gry o tron". 200 lat robi różnicę: mimo padających tu i tam znajomych nazwisk (od Lannisterów po Starków), mamy zastęp całkiem nowych graczy i całkiem nowe linie konfliktów. Polityczne status quo Westeros jest zupełnie inne niż to, które znaliśmy, a lodowe zombie z Północy jeszcze nie palą się do inwazji. Na dodatek Davida Benioffa i D.B. Weissa zastąpił nowy showrunner, Ryan J. Condal, a fundamentem scenariusza nie jest powieściowy cykl "Pieśń lodu i ognia", tylko napisana przez Martina "fałszywa" kronika Westeros "Ogień i krew".


Ostatni z faktów jest kluczowy. Condal idzie bowiem tropem kronikarskiej fałszywki Martina i opowiada historię inaczej niż Benioff i Weiss. "Gra o tron" była przykładem epiki relacjonowanej na gorąco, jeden do jeden. Twórcy wrzucili nas w gotowy świat i powiedzieli "orientujcie się". Intryga ruszyła z kopyta, wiodąc od cliffhangera do cliffhangera armię postaci uwikłanych w pajęczynę konfliktów. "Ród Smoka" tymczasem zawęża kąt widzenia i cofa kamerę. Condal stawia na "kronikarski", eliptyczny tryb narracji: przybliża jedynie węzłowe punkty historii i pomiędzy kolejnymi odcinkami przeskakuje całe fabularne lata. Gra toczy się na dużo skromniejszej planszy, a pełna mapa Westeros zostaje "odblokowana" dopiero w finale, ewidentnie w przygotowaniu na kolejny sezon. Postaci jest więc mniej, a spory między nimi są bardziej intymne. Kluczowe pytania to raczej "kto za kogo wyjdzie?" niż "kto rozgromi kogo na ubitej ziemi?". Zamiast krwiożerczych bitew mamy raczej krwiożercze porody.

Zaczyna się zresztą zwodniczo, prawie niczym baśń: oto na dworze króla Viserysa (Paddy Considine) dorastają dwie dziewczynki. Księżniczka Rhaenyra (Milly Alcock) lata na smoku i korzysta z wygodnej pozycji królewskiej córki. Na krok nie odstępuje jej Alicent (Emily Carey), latorośl najbliższego doradcy króla, Ottona Hightowera (Rhys Ifans). Dziewczynki łączy bezpretensjonalna, młodzieńcza przyjaźń, pełna wylegiwania się na trawie i trzymania za ręce. To idealna równowaga przeciwieństw: jedna panna jest zadziorna, druga posłuszna, jedna – rezolutna, druga – wstydliwa. Idylla nie potrwa jednak długo. Kiedy kaprys losu skomplikuje kwestię sukcesji, przyjaciółki znajdują się nagle w centrum politycznej rozgrywki. 

"Ród Smoka" to zatem opowieść o przyspieszonym dojrzewaniu. Rhaenyra i Alicent muszą przestać po dziewczyńsku trzymać się za ręce. Im dalej w sezon, tym bardziej się od siebie oddalają, aż niewinne, młodziutkie Milly Alcock i Emily Carey znikają w końcu z ekranu. Zastępują je smutne, dorosłe Emma D’Arcy i Olivia Cooke. Po wielu odcinkach waśni, już jako dojrzałe kobiety, na moment złączą ponownie dłonie i w Królewskiej Przystani zaświta nadzieja na zgodę… Ale niestety. Dwa finałowe rozdziały sezonu symbolicznie oddzielą kobiety od siebie: każda zostanie zamknięta we własnym odcinku, we własnym zamku, we własnym interesie.  


W "Grze o tron" Daenerys Targaryen postulowała "złamanie koła". Martin i jego adaptatorzy opowiadali o systemie zakonserwowanych nierówności i jego ofiarach, także tych (pozornie) uprzywilejowanych. "Ród Smoka" idzie tym samym tropem. To tragedia królów, którzy nie chcą rządzić, choć muszą; tragedia pariasów, którzy rządzić chcą, ale nie mogą. Condal zawęża jednak perspektywę. Królestwo jest tu przecież – po prostu – rodziną. Systemem jest zaś patriarchat, kontrolujący seksualne normy i stawiający kobietę przeciwko kobiecie. Wachlarz ról, jakie dla nich przewidziano, jest bowiem nad wyraz wąski: matki, żony, kochanki, w żadnym wypadku królowe. Niegdyś lordowie Westeros odmówili korony prawowitej spadkobierczyni, Rhaenys Targaryen (Eve Best). Lata później zgorzkniała "niebyła królowa" mówi wprost: mężczyźni prędzej wywołają wojnę niż posadzą kobietę na tronie. I tak rusza nowa/stara gra o ów tron.
 
Oglądamy w końcu prequel, więc wszystko zmierza "wiadomo dokąd". Twórcom "Rodu Smoka" udaje się jednak wymknąć z pułapki opowieści, w której wszystko jest z góry przesądzone. Jasne: oglądając, szukamy znanych schematów, zastanawiamy się, kto będzie nową/starą Daenerys, nowym/starym Joffreyem, Jonem, Littlefingerem, Varysem. Kto będzie czarną owcą, a kto czarnym koniem kolejnej gry o ten sam tron. "Ród Smoka" pokazuje przecież, że historia się powtarza i rymuje: powracają blond księżniczki na smokach, bękarty rozpoznawalne po kolorze włosów, zdradzieccy doradcy. Ktoś mówi "dracarys", ktoś obcina komuś głowę, ktoś wchodzi w kazirodczy związek. Ale Condal i Martin dowodzą, że takie myślenie to ślepy zaułek, nieważne, czy piszesz prequel czy kronikę (choćby i fikcyjnego świata). Jak uczy teoria "czarnego łabędzia" Nassima Nicholasa Taleba, porządkując rzeczywistość na stronach kronik, podręczników i powieści, zapominamy, jak bardzo bywa ona nieprzewidywalna. Lekceważymy fakt, że nieraz kierują nią przypadki: kaprysy, nieporozumienia, zachcianki. Ziarnka piasku w trybach, kije w szprychach, czarne łabędzie. I właśnie to widać w "Rodzie Smoka": historia to nie tylko wielkie smoczyska, ale też dosiadający ich chłopcy. Czasem sami nie wiedzą, jaką wojnę mogą niechcący rozpętać.


Pamiętna dekapitacja Neda Starka była takim właśnie czarnym łabędziem. Nie spodziewali się jej ani mieszkańcy Westeros, ani tym bardziej my, widzowie, nauczeni, że główny bohater serialu nie może umrzeć w pierwszym sezonie. Natura czarnych łabędzi mówi jednak, że przed faktem są one nieprzewidywalne, po fakcie natomiast wydają się oczywiste. Pamietajmy więc, że "Gra o tron" złamała koło, budując przy okazji nowe. Dziś już wszyscy wiemy, że umieralność w Westeros jest nadzwyczaj wysoka, znamy schemat, że w przedostatnim odcinku zazwyczaj Będzie Się Działo. Dla twórców prequela to nie lada zagwozdka. Na szczęście scenarzyści "Rodu Smoka" zarządzają tym dziedzictwem bardzo sprawnie. Oczywiście, wyciskają kilogramy suspensu z naszej znajomości materiału. Ale nie dają się porwać pokusie, by mnożyć Czerwone Wesela. Nie spalają się w graniu greatest hits

W rezultacie pierwszy sezon "Rodu Smoka" zaskakuje raczej tym, że niewiele tu oczywistych "atrakcjonów", szokujących zwrotów akcji czy spektakularnych ekranowych ekscesów. Zamiast tego mamy spektakl powolnego stawiania fundamentów pod nadchodzące sezony. Condal po prostu rozkłada karty: przedstawia nam postacie, rysuje linie konfliktów, rozdziela racje. To na razie pojedyncze kamyczki, jeszcze nie lawina. Ot, cisza przed burzą – niby stonowana, ale już elektryczna. Zgoda: mimo kameralnego tonu kilka kluczowych postaci pozostaje frustrująco niepogłębionych (Criston Cole, Larys Strong, Mysaria). Zgoda: przeskoki czasowe generują kolejne zmiany castingowe, które z kolei zaburzają rytm narracji, raz za razem zmuszając nas do frustrującego oswajania się z najnowszym stanem rzeczy. Generalnie jednak podejście Condala procentuje. Operowy rozmach "Gry o tron" miał tę wadę, że nie wszystkie instrumenty grały tam równie ciekawą melodię: Jon Snow (nie mówiąc już o Samie) siłą rzeczy wypadał mniej ciekawie niż Tyrion Lannister. W "Rodzie Smoka" tymczasem ani na moment nie opuszczamy Ważnego Wątku.

   

Przy okazji uniwersum "Gry o tron" regularnie powraca epitet "szekspirowski". O tyle celny, że świat George'a R.R. Martina wydaje się zbudowany z dwóch inspiracji. Jedną jest historia (choćby wojna Dwóch Róż). Drugą, faktycznie, Szekspir. W "Pieśni lodu i ognia" nie brak postaci bliskich takim figurom jak Jago czy Ryszard III. Bez trudu znajdziemy u Martina licznych Makbetów i rozmaite Lady Makbet. Inna sprawa, że porównanie do Szekspira zazwyczaj jest powierzchowne: to "Szekspir" jako synonim dworskich intryg, podniosłych monologów i poetyckich metafor (patrz: "chaos to drabina" serialowego Littlefingera). W tym sensie kronikarski, skupiony na portretach bohaterów, a nie zawijasach intrygi "Ród Smoka" zasługuje na epitet bardziej niż "Gra o tron". Podobnie jak w sztukach Szekspira motorem są tu przecież raczej postacie niż fabuła. To przede wszystkim opowieść o ludziach kłócących się w pomieszczeniach. Uciekając się do języka Barda: serial nie tyle plot-centric, co character-centric.
 
I jeśli mierzyć "Ród Smoka" podług kwartetu pierwszoplanowych postaci, jest to naprawdę nie lada serial. Condal i jego zespół rewelacyjnie rozpisują tragiczny konflikt obowiązków i interesów, prowadzą nas "na emocjach" od sceny do sceny, umiejętnie zasiewają ziarenka żalu i pretensji, by aktorzy mieli potem co grać. I mają. W centrum błyszczy oczywiście castingowy hattrick: Alcock i Carey gładko przekazują pałeczkę D'Arcy i Cooke. W rezultacie obie inkarnacje Rhaenyry i Alicent niemal samodzielnie dźwigają ciężar całego serialu. Równie jasno błyszczą jednak ustawieni w ich narożnikach Paddy Considine jako król Viserys i Matt Smith jako jego nieobliczalny brat Daemon. To postacie tak różne, jak różne są środki aktorskie stosowane przez obu panów: Smith ze spokojem ocieka charyzmą, Considine uderza w bardziej patetyczne tony. Ale obaj dają popisowe, dynamiczne role, na przemian tracąc i zyskując naszą sympatię, budząc raz szacunek, raz niechęć.


Ten ping-pong jest atrakcyjny, bo trzyma nas w napięciu, ale też składa się na niejednoznaczne, pogłębione portrety bohaterów. Daemon zaczyna jako zepsute jajo, w toku sezonu wyrasta na widzowskiego pupila, by w ostatnim odcinku przypomnieć nam, naiwniakom, że jest i zawsze był dziką kartą. Condal nie bawi się w proste schlebianie widzowskim-kibicowskim instynktom. "Ród Smoka" raz za razem każe nam zastanowić się, komu i dlaczego wiwatujemy, raz za razem obnaża mechanizm kreowania odbiorczej sympatii czy antypatii. Być może jeszcze ciekawszą drogę niż Daemon przechodzi jednak Viserys. To dobrotliwy człowiek, ale zły władca. Poczciwy głupiec, który w krytycznym momencie – zupełnie niespodziewanie – postanawia słusznie tupnąć nogą. Oczywiście – żeby tragedii stało się zadość – jest już za późno, by odwrócić wprawioną w ruch machinę historii. Liczy się jednak moment (podobno zaimprowizowany na planie), gdy chorowity, kulejący Viserys gubi koronę, a Daemon czułym, choć dwuznacznie ostrożnym gestem mu ją zwraca. Dla takich momentów oglądaliśmy "Grę o tron", dla takich momentów oglądamy "Ród Smoka". Są iskry, jest ogień. Dracarys. 
 
1 10
Moja ocena serialu:
8
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones