Ostatnia scena to rzeczywiście fakt? W taki sposób kazano rodzinom identyfikować zwłoki?przecież to abstrakcja...ktoś zna fakty?
Wg książki Zadwornego zwłoki najpierw oglądał i wstępnie identyfikował ocalały z katastrofy ochmistrz z Heweliusza, bo najdłużej pływał na statku i najlepiej kojarzył marynarzy. Nierozpoznanych przez ochmistrza identyfikowano następnie na podstawie zdjęć nadesłanych przez rodziny, dopiero potem ciało okazywano rodzinie. Przyznam, że ta scena w serialu też mnie dotknęła. Podobnie jak zjawienie się w kapitanacie pani Skirmuntt z niemowlakiem (gr. M. Łabacz) już w noc katastrofy. Tak jakby to były czasy współczesne, internetowe. Takie niedorzeczne głupoty w scenariuszu psują klimat serialu.
Przecież ona jasno powiedziała, że ma jakąś kolezankę pracującą w centrali czy gdzieś u armatora, która jej dała cynk.
Nikt nie dzwonił na dyżurze „dawać cynk” w sytuacji, gdy ogłoszony był alert i potrzebne wolne linie telefoniczne. Trick teleportacji zachowań z czasów internetowych i komórkowych do czasów telefonów na kablu i przeciążonych linii.
Teoretycznie ktoś mógł zadzwonić, tym bardziej przyjaciółka. Co do ery telefonów komórkowych. W 1993 roku coś takiego było już w Polsce. Procentowo niewiele osób je miało, ale jak najbardziej były. Początkowo wielkości cegły, ale rok/dwa później już całkiem poręczne i małe.
I zadzwonili skrupulatnie do żony już w czasie akcji ratunkowej, a potem przez kilka dni nikt nie zadzwonił, że Witold żyje? Absurd.
byly stacjonarne u tych tzw bogatszych. komorek nie bylo. byla tez taka opcja, jak dzwonienie do sasiada i sasiad wolal do telefonu itd. radzilismy sobie jakos w tych latach. ludzie miejcie wyobraznie
W 1993 roku w mieszkaniu rodzinnym posiadaliśmy telefon stacjonarny nie będąc bogatą rodziną, bez samochodu (matka też nie pracowała jeszcze) i było to w miarę normalne wśród ludzi, którym po prostu na tym zależało (a wielu nie widziało potrzeby - ciężko sobie to wyobrazić dzisiaj może). Ciężko też porównywać, ale przyrównałbym to do posiadania zmywarki jeszcze z 10 lat temu*** - wśród ludzi z zarobkami z poziomu mediany, a nawet niżej, nie posiadali/posiadają jej ci, którzy mają inne priorytety lub uważają ją za niepotrzebną albo wierzą, że "się nie opłaca" (lejąc wodę niemiłosiernie myjąc pod bieżącą i nie zwracając uwagi, że ceny bardzo poszły w górę).
W 1994 roku pierwszy komputer z Windows 3.1 oraz Norton Commander uruchamiany spod MS-DOS. Z kilkudziesięciu znajomych tylko jeden inny posiadał takowy, mimo że wielu było z wyraźnie zamożniejszych rodzin.
*** aż sprawdziłem w 2015 roku w 25% gospodarstw domowych, a telefon stacjonarny w 1993 w 15% g.d.
Bo nie żył. Żył Kaczkowski. Ludzie, oglądajcie uważnie. Gdy kłóci się później z żoną, ta mówi mu, że też jej było ciężko, bo przez kilka dni była wdową.
W 1992 roku zaczęła działać pierwsza polska sieć komórkowa. Wszystko wtedy dopiero raczkowało, a połączenia były koszmarnie drogie. To ciągle był czas budek telefonicznych, bo nawet w domu nie każdy miał aparat. U nas pojawił się kilka lat później. Na komórkę i dzwonienie z niej, w tamtym czasie stać było mafiozów z Pruszkowa, a nie przyjaciółkę żony marynarza.
Ale komórka mogła być na wyposażeniu kapitanatu, czy jak to się tam nazywa. I nie, nie tylko mafiozi byli posiadaczami tych "cegieł". Posiadali je również ważniejsi politycy.
Nie wiesz o czym mówisz. Prawdziwa telefonia komórkowa zaczęła się w Polsce od 1996 roku, kiedy pojawili się komercyjni operatorzy i wszystko staniało. W 1992-1993 roku same aparaty kosztowały majątek. Instalowanie ich w kapitanacie nie miało wtedy żadnego sensu. Zresztą w owym czasie Polska była jeszcze ciągle jedną nogą w komunie i bieda wyła z każdego kąta. Co poniekąd było jednym z powodów katastrofy Heweliusza.
To ja powalę Cię zamiast kolegi/koleżanki - PTK Centertel (później Idea) uruchomił usługę w 1992 roku. Ba, na YT znajdziesz nawet reklamę z tamtego okresu. W 1995 roku przekroczyli 50 tys klientów, więc jak najbardziej było "komercyjne życie" przed 1996 rokiem. Zupełnie inną sprawą był sens posiadania komórki przez kapitanat, co przy łączach analogowych było raczej bezcelowe. Choć nie sądzę, że nie było możliwości by ktoś niżej nie mógł skontaktować się "z miastem". Wiele kluczowych punktów dotyczących sytuacji kryzysowych było łączone bezpośrednio, po to by zapewnić łączność nawet w wypadku problemów z normalnymi liniami.
Wtedy była tylko jedna sieć, Centertel (dziś Orange). Żeby komórki miały sens, potrzebny jest jeszcze zasięg, a na początku 1993 miała go może tylko Warszawa i jeszcze jakieś duże miasto, niemal na pewno nie miało go Świnoujście.
Tak jeszcze porównując, to po katastrofie Kościuszki rodziny ściągano do namiotu, ale tam identyfikowano po przedmiotach i zdjęciach zwłok, a nie samych zwłokach. No i w 1993 była już znana identyfikacja po DNA, więc teoretycznie ona mogła być już użyta.
Ok czyli mam rozumieć że ta scena jest kompletnie od czapy z tą zbiorową identyfikacją? Fajnie...po co robić takie rzeczy ,albo to jest na faktach albo jakaś wizja...
Przeczytaj, co producent napisał zaraz na początku 1 odcinka (w napisach początkowych).
W kontekście faktów ta scena jest od czapy. Ale z punktu widzenia dramaturgi serialu to scena jest mimo wszystko wstrząsająca.
Tak, i stanowi prymitywną eksploatację rzeczywistego dramatu na potrzeby fikcyjnegj tworu fabularnego, który ma zarabiać.
Mieli zrobić dwa czterogodzinne odcinki jak ustalają adresy i wysyłają listy z prośbą o identyfikację na podstawie zdjęć/rzeczy osobistych? Może można by się porządnie wyspać na nich, ale za to jaka wierność wobec pierwowzoru historii! ;-)
I tu znów trafiamy na fundamentalny problem tego serialu: nie postawiono na fikcyjny statek, gdzieś, kiedyś, a wytarto sobie mordę autentyczną historią, by przyciągnąć zainteresowanych nie tak dawną katastrofą i zaoferować im pełne fajerwerków jechanie walcem po faktach, teorie spiskowe oraz mesjanistycznego, realnego kapitana urojonej załogi, oszukanego przez wszystkich i zdradzonego przed świtem tak, by można było na przedpremierowy zaprosić Jolę i utrzymywać ją w Matrixie.
W dobie dezinformacji zabiegi polegające na beztroskim mieszaniu prawdy z fikcją w dowolnych proporcjach powinny być zakazane. Albo jedno, albo drugie.
Nie wiem co bierzesz, ale weź połowę. Pierdzielisz trzy po trzy, a wyraźnie widać, że wiedzy o samej katastrofie nie masz żadnej, skoro wysnuwasz takie wnioski. Jest też opcja druga, ale nie śmiem pisać jaka. ;-)
To mam Ci przedstawiać całą historię, przebieg katastrofy i hipotezy dotyczące jej przyczyn - tak hipotezy, bo mogący wyjaśnić katastrofę, zginęli w niej - bo Ty jesteś nieprzygotowany, ale się mądrzysz w tematyce? Idź, przeczytaj książkę Zadwornego, albo chociaż obejrzyj któryś z dokumentów i możemy wrócić do dyskusji. Po drodze jeszcze możesz sprawdzić w słowniku definicję licentia poetica, która odnosi się do tworów fabularnych, bo Heweliusz nie jest dokumentem.
Nie, młocie. Zarzuciłeś mi brak wiedzy, i to całkowity, więc pytałem o rzeczowe podstawy takiego stwierdzenia - konkretny fragment mojej wypowiedzi stojący w sprzeczności z oficjalnymi faktami.
Na tym polega merytoryczna dyskusja. Nie na urojeniach wyższościowych odnoszących się do mojej osoby, których nie umiesz w żaden sposób poprzeć. Z "bo tak" poleciłem zjeżdżać.
Co do fabularnych zabaw z "Heweliuszem" swoją opinię wyraziłem powyżej. Odsyłanie do słownika jest bezmyślne, bo ten stwierdza jedynie, że taki zabieg istnieje, nie czy jest właściwy, tym bardziej w danych okolicznościach. Tak więc argument z czapy, bo na tej samej zasadzie nie należałoby krytykować filmu Smoleńsk (2016) albo odpiąć wrotki i kręcić film o człowieku o imieniu, nazwisku, dacie i miejscu urodzenia twojego ojca jako pedofilu, walnąć jedynie dupochron małą czcionką, że zbieżność przypadkowa. Taka sobie licentia poetica.