Z "The Wire" jakoś nigdy nie było mi po drodze. Zawsze coś stawało mi na drodze, żeby sprawdzić, co fascynuje tak wielu wielbicieli dobrych seriali. Teraz już wiem. Ciężko powiedzieć co tak na prawdę sprawia, że "The Wire" to kawał dobrej roboty, ale moim zdaniem tym czymś jest autentyczność. Przy wielu scenach obnażających brudy dzisiejszej rzeczywistości (mimo, że oddalonej o ponad 14 lat!), widz przeżywa złość i oburzenie, jak gdyby wcześniej zgnilizny nie dostrzegał. A może nie chciał dostrzegać?
Skończyłem sezon 3, a przede mną jeszcze dwa. Wciąż jestem pod wrażeniem genialnej sceny, w której Stringer Bell I Avon Barksdale rozmawiają na dachu apartamentu Barksdale'a o zamierzchłych czasach, o początkach, o genezie tego gdzie są w tej chwili, o odwiecznym braterstwie. W pewnym momencie oboje rozumieją, że jeden z nich musi zginąć. Wiedzą, że wyroki zostały wydane. Genialne.
Dlaczego tak długo zwlekałem...?