Myślałam nad tym jak określić ten film i do głowy przychodzi mi tylko jedno słowo "dziwny". Nie chcę tutaj nikogo obrazić, ani ujmować tym bardziej temu filmowi, jednak na początku trochę się pogubiłam. Głównie chodzi mi tutaj o zapoznanie się głównych bohaterów i to jak szybko się ze sobą zaprzyjaźnili. ( nieznanego faceta wpuszczać do domu - odważne posunięcie, a potem zaledwie kilka godzin po zapoznaniu spać z Nim w jednym łóżku ) Sama historia dosyć oryginalna, film mnie nie zachwycił, jednak myślę, że kiedyś do niego wrócę.
Holly Golightly została wykreowana przez Trumana Capote jako dziewczyna z małego miasteczka, która przybyła do Nowego Jorku i stała się w pewnym sensie bywalczynią salonów. Nie miała pracy, jednak spotykała się z zamożnymi mężczyznami w najlepszych restauracjach i klubach, oczekując od nich prezentów w postaci biżuterii czy pieniędzy. Spotkałam się nawet z określeniem 'amerykańska gejsza' :) myślę, że może właśnie dlatego została ukazana w tym filmie w ten a nie inny sposób, jako nieco naiwna dziewczyna :)
Przeglądając niektóre komentarze na tym forum spotkałam się nawet z określeniem, że Holly była prostytutką, nie tylko kobietą do towarzystwa. Jednak w filmie została ukazana trochę "łagodniej". Nie wiem jaka jest prawda, bo książki nie czytałam.
Przeczytaj książkę - ma 80 stron i, w odróżnieniu od filmu - prezentuje dość wysoki poziom ;)
Holly to postać o bardzo specyficznym i oryginalnym charakterze. Zdecydowanie nieprzeciętna, dla niektórych przez tą nietypowość wręcz dziwna. Ale osobiście traktuję to jako zaletę całej historii. Audrey wydaje się wręcz stworzona do roli Golightly.;)
Książkę czytałam, nawet więcej niż raz. Jest sporo rozbieżności, ale uważam, że zarówno oryginalne dzieło literackie jak i jego ekranizacja mają swój urok. W każdym przypadku nieco odmienny.
Warto się zapoznać.;)
A mi się wydaję, że Holly od samego początku ufała Pulowi, jak tylko go zobaczyła. Może zauważyła w nim normalnego gościa co się nie ślini na jej widok, tak jak reszta szczurów i czułą się przy nim bezpiecznie. Nie wiem czy mam rację nie znam się na kobietach i pewnie nigdy tej mądrości nie posiądę, w końcu jestem tylko tępym facetem.
Ja nie rozumiem fenomenu tego filmu... mnie osobiście denerwują tacy postrzeleni ludzie typu Holly, ale to kwestia gustu. Nie rozumiem też, jaką role odgrywa w tym filmie tytułowy sklep jubilerski. Bądź co bądź bohaterowie byli w tym miejscu tylko raz. Ogólnie ten film był dla mnie... nudny. Dopiero pod koniec coś tam się rozkręcało, ale to tylko moja opinia.
Szczerze mówiąc też spodziewałam się czegoś lepszego, film nie porywa, jak dla mnie jest dobrą komedią romantyczną.
Ona mówiła, że da imię swojemu kotu, gdy gdzieś wreszcie poczuje się "jak u Tiffany'ego", czyli wspaniale. Pewnie właśnie z Paulem tak się poczuła, stąd "śniadanie u Tiffany'ego".
Nie czytałam książki, w której to może dokładniej to wyjaśniono, ale według mnie... śniadanie to taka zwykła rzecz, o której nawet się nie myśli - synonim codzienności, coś, czego nie robi się w takim eleganckim miejscu jak jubiler Tiffany'ego. Holly goniła za szalonymi rzeczami, była wolna, dzika, i jak sama siebie określała, była "największą z szajbusek", ale jednocześnie szukała szczęścia. Na zasadzie kontrastu tytuł pokazuje, że to nie w niesamowitej sali pełnej brylantów czy na zwariowanym przyjęciu odnajdzie szczęście, ale właśnie w szarej codzienności, przy śniadaniu ze swoim ukochanym.
Dzięki. Ale ten film i tak do mnie nie przemawia. Może go do końca nie pojmuję, albo może po prostu jest nudny.
Fakt, nie ma tam porywającej akcji, bo to melodramat. Choć według mnie zrobili z tego komedię romantyczną, nie tknąwszy nawet potencjału tej historii - zrobili z tego bardzo melo, a bardzo mało dramat.