Ach, jak miło znowu obejrzeć "Śniadanie u Tiffany'ego"... Fajnie, że telewizja zaczęła ten cykl z Audrey. A ten film jak mało co jest stworzony dla niej i, tak naprawdę, gdyby nie ona, wątpię, czy odniósłby sukces. Historia, choć przewidywalna, jest niczego sobie, zważywszy na tematykę filmu, aktorzy też, ale to wszystko sprawia wrażenie tła dla Audrey. Jakby cały film robiono tylko po to, by dać jej pretekst do występu. Żeby mogła przechadzać się przed kamerą w małej czarnej, uśmiechać się, eksponować urodę, robić te swoje minki, owijać sobie facetów wokół palca, śpiewać "Moon River", uciekać przez okno, w pośpiechu szykować się na wizytę w więzieniu, robić na drutach... Nawet upija się uroczo. Założę się, że większość widzów ogląda ten film tylko dla pięknej, rozbrajającej, roztrzepanej Holly.