Cudownie było patrzeć przez pierwszą godzinę jak USA jest niszczone przez kataklizmy takie jak trzęsienia ziemi, kilometrowe fale czy wulkany (wszystko wyglądało dosyć spoko, a nawet odważę się użyć słowa "wiarygodnie") ale potem zaczynają się schody. Nuda, nuda, nuda, a do tego jakieś dziwne akcje typu: stoją ludziki po szyje w wodzie Pacyfiku przez w chuj czasu, do tego woda ta dopiero co zalała Himalaje. Powiedzcie mi jak oni przeżyli w tej lodowatej wodzie tyle czasu bez żadnych oznak oziębienia? Do tego dochodzi Cusack, który spokojnie nurkuje sobie na długie minuty i wychodzi ratując tysiące osób od zagłady. Aha i jeszcze była żonka głównego bohatera, która całuje się z głównym bohaterem kilkanaście minut po tym jak jej prawowity mąż ginie zmiażdżony przez olbrzymią maszynę!! W tym filmie jest w cholerę takich niezgodności. "Dzień Niepodległości", "Dzień Zagłady" czy "Armageddon" są o wiele lepsze. Tak czy siak można obejrzeć dla samej satysfakcji z patrzenia na ginącą w oceanie Amerykę;)
W filmie wszystko jest możliwe :):) Dla mnie niczym nie różnił się od The day after tomorrow. Schemat filmu taki sam wręcz "parafraza" Pojutrza. Łód i woda pokryła glob, przetrwała tylko Afryka :) Tylko mi nie wmawiać, że było inaczej! Najlepsza postać to szaleniec z parku Yellowstone. Film strawiłam i wydaliłam. Czekam na kolejny koniec świata :)