"Zapomnij o dźwiękach codzienności - wymaż je...jeden po drugim. O całym tym zgiełku, o wszystkich symbolach życia, tak nowoczesnych, zurbanizowanych. Zapomnij o otoczeniu ze szkła i metalu. Zapomnij o asfalcie, który codziennie zabiera nas coraz dalej. Witaj w świecie Atlantis. Prawdziwym świecie..."
Nigdy w życiu nie pomyślałbym, że jakikolwiek film przyrodniczy może mnie tak zachwycić. Owszem, czasami fajnie popatrzeć na piękne widoki czy dzikie zwierzęta, ale raczej żadną z takich produkcji nie nazwiemy arcydziełem. Chyba głównie dlatego, że w większości to zwykłe telewizyjne dokumenty, w których twórcy jedynie rejestrują to wszystko, nie dodając niczego od siebie. Luc Besson podszedł całkowicie inaczej do tego. Widać, że ten film zrodził się z jego olbrzymiej pasji do morza. W ogóle zanim zainteresował się kinem, chciał zostać płetwonurkiem. Niestety musiał porzucić to marzenie z powodów zdrowotnych. Jednak miłość do głębin pozostała. A "Atlantis" - podobnie jak wcześniejszy "Wielki błękit" - jest jej wyrazem.
Film rozpoczyna się od krótkiego wstępu, w którym słyszymy hipnotyzujący głos zapraszający nas w tą błękitną magiczną otchłań. Potem przez 70 minut oglądamy podwodny świat przepięknie sfilmowany, tajemniczy, fascynujący... Widzimy bujną florę tworzącą olśniewający ogród, a także najróżniejsze zwierzęta: ryby, płaszczki, delfiny, rekiny, foki, pingwiny oraz stwory z naszych najbardziej przerażających koszmarów. Besson pokazuje nam to wszystko z wielką pasją. W "Atlantis" nie pada ani słowo komentarza, w ogóle nie czuje się w nim obecności człowieka-obserwatora. To rodzaj podwodnego baletu oprawionego świetną muzyką Erica Serry. Niezwykłe dzieło, które z pewnością zasługuje na uwagę.