Ryan Murphy zgarnął gwiazdorską obsadę (Meryl Streep, Nicole Kidman), dodał mnóstwo kolorów, ponakładał światła, dorzucił cekiny, postawił na kicz i… zapomniał o fabule. Bo chociaż samą podstawą tej opowieści jest bardzo ważny temat, to został strasznie uproszczony. I to raczej celowo.
Zamiast bawić się w analizę psychologiczną postaci (których jest tu cała masa), postawiono na postacie-symbole, które reprezentują dane wzorce. I okej - można i tak. Dlatego jest tak satyrycznie, że praktycznie w każdej wypowiedzi aktorzy przypominają, żeby nie traktować tej produkcji poważnie. Co najciekawsze teksty typu „to walka dobra ze złem”, „musisz znaleźć w sobie światło” są aż do takiego stopnia kiczowate, że… aż nie przeszkadzają, bo tu wszystko się świeci, jest pełno cekinów, brokatu i kolorowych świateł. Za to Jo Ellen Pellman jest świetna i bardzo przyjemnie się jej słucha. Chociaż czasami zalatuje Disneyem.
I pewnie nie wyszłoby źle, gdyby „Bal” jako musical coś więcej sobą reprezentował. A muszę przyznać, że ani piosenki nie utkwiły mi w pamięci, ani tym bardziej choreografia. Już nie wspominając o tematyce, którą można było ładnie ograć.
Ale co się Ryan Murphy pobawił kolorami, to jego. Podobało mi się, że stroje (zwłaszcza Dee Dee i Angie) reprezentują ich cechy albo problemy, z którymi się zmagają. No i nie były to dla mnie takie zmarnowane dwie godziny, bo jednak są momenty, które dają do myślenia i nawet można się tak trochę, minimalnie wzruszyć.
Na pewno nie ma co tego oglądać na poważnie. Więcej opowiadam tutaj: https://www.youtube.com/watch?v=YWvm2FcXxwY