Michael Keaton w roli wygasłego już aktora, który - chcąc sobie i innym udowodnić swoją sceniczną wartość - wystawia na Broadwayu sztukę, w której zagra również główną rolę. Przedsięwzięcie nie idzie po jego myśli, wręcz staje się prawdziwą udręką: jeden z aktorów ulega wypadkowi, córka boryka się z problemem narkotykowym, krytycy go bezczeszczą, a na domiar główny bohater słyszy w głowie głos swojego alter-ego czyli granego przez siebie niegdyś superbohatera, który przyniósł mu sławę, z której nie jest do końca zadowolony.
Najbardziej mi się spodobało, że film został wyprodukowany w sposób sprawiający wrażenie, że cała akcja jest kręcona bez cięć. Jak dla mnie, jest to absolutna nowość eksponująca wszelkie uczucia wypływające z ekranu. Tym bardziej, że Keaton pokazał prawdziwy kunszt grając tak naprawdę żenującą wersję samego siebie. Nawet w jednej ze scen, w całej swej zazdrości, porównuje się z Robertem Downeyem Jr., który tak naprawdę wrócił na szczyty sławy ubierając żelazne porty Iron Mana. Kolejnymi istotnymi atutami filmu są: skomplikowanie i prawdziwość przedstawionego świata, a przede wszystkim groteskowość wydarzeń, czyli rodzaj poczucia humoru, który jest mi najbardziej bliski.