Większego syfu dawno nie widziałem, a filmów obejrzałem sporo. Albo film został zrobiony przez idiotów, albo film jest o idiotach. Główny bohater przyprowadza swoją ciężarną przyjaciółkę do teatru, który stał się schronieniem seryjnego mordercy i pozwala jej chodzić po tym teatrze, gdy wszyscy inni goście dawno już teatr opuścili. Po drugie przyjaciel głównego bohatera, Robinson, zostaje na noc w tym teatrze, polując na mordercę, ale biega sobie po sali i broń zostawia daleko od siebie. Dał się zabić jak kompletny amator. Do tego dołożyłbym jeszcze jedną rzecz - cała policja sprawdza teatr od wewnątrz, ale nie obstawiają teatru, więc oczywiście nie widzą, że morderca ten teatr opuszcza. Przecież mieli helikopter, to mogli obserwować z powietrza. Jedno mnie w tym dramacie pociesza - morderca, po upadku z kilkudziesięciu metrów, zginął. Bo mógłby jeszcze wstać i uciec. To by dopełniło tej beznadziei. Mnie w jakimś tam napięciu to jedynie trzymał ten film na początku, gdy O'Brien przeżywał swój koszmar. I żeby nie było - nie oczekiwałem po tym filmie nie wiadomo czego, ale bardziej już nie mógł mnie rozczarować.