Zadaniem artysty jest: 1) znaleźć zgodne ze swym talentem narzędzie pracy; 2) wyszukać najlepsze do swych celów tworzywo. Co do pierwszego, Robert Zemeckis wybrał: kamera filmowa. Co do drugiego, odpowiedź nastręcza trudności. Bo i cóż możemy nazwać tworzywem filmowca? Obrazy, ludzi, zdarzenia...? Problem skomplikowany, a zarazem jedno z ulubionych zagadnień teoretyków filmu.
W pewnym sensie można powiedzieć, że idealnym tworzywem dla Zemeckisa okazał się być charyzmatyczny aktor - Tom Hanks. Do roku 1994 Zemeckis dał się poznać przede wszystkim jako dostawca fantazyjnej rozrywki (trylogia "Powrotu do przyszłości", "Kto wrobił królika Rogera?"). Nie jako autor. Tak było do "Forresta Gumpa", który zdobył powszechne uznanie, sześć Oscarów i uwielbienie widowni; dziś można mówić o nim jako o dziele "kultowym". Magia tamtego filmu polegała na idealnych proporcjach pomiędzy wszystkimi składnikami fabuły: ironią, sympatią, przenikliwością, grą konwencjami. Ale głównym atutem spajającym całość był występ Toma Hanksa. Jako współczesny Prostaczek zawładnął wyobraźnią widowni, a co najważniejsze - uwiarygodnił swą postać. Myśl przewodnia filmu: "Ameryka w organiczny sposób dąży do równowagi", stawała się dzięki roli Hanksa jak najbardziej do przyjęcia.
I oto mamy na ekranach "Cast Away. Poza światem", owoc wielomiesięcznej współpracy Zemeckisa i Hanksa. Tym razem ciężar opowiadania został zrzucony na barki gwiazdora w jeszcze większym stopniu - przez trzy czwarte filmu jest on jego jedynym bohaterem. Fabuła: Chuck, pracownik prężnej firmy przesyłkowej leci do Ameryki Południowej, by zająć się koordynacją działań tamtejszej filii. Samolot ulega katastrofie gdzieś na Pacyfiku, nieopodal wysp Cooka. Sytuacja jak z "Przypadków Robinsona Kruzoe" - opowieść o ujarzmianiu materii przez człowieka. Chuck chce przetrwać, musi więc walczyć.
I robi to. Oglądamy próby rozbijania orzecha kokosowego, rozniecania ognia, ucieczki z wyspy (czyli pokonania fal morskich). Wszystko to trudno pokazać w sposób absorbujący uwagę widza, Zemeckis podjął się trudnego zadania, może nawet swoistego sprawdzianu umiejętności narracyjnych. Czy zdał ten egzamin pomyślnie?
Z punktu widzenia techniki opowiadania - jak najbardziej. Mamy tu konsekwentnie wzbogacany wachlarz różnych punktów widzenia kamery; przeplatane z matematycznym wyczuciem rozwiązania. Gdy grozi nam znużenie jednym sposobem filmowania, kamera zaskakuje nas krótkim ujęciem spod powierzchni wody, detalem czy nawet - długimi zaciemnieniami. Jest to widowisko bardzo interesujące, rozwijane zgodnie ze swą osobliwą dramaturgią.
Jednak właśnie owa techniczna perfekcja w ostatecznym rachunku okazuje się być dla filmu zgubną. Dlaczego? Jest bowiem tak, że widz odbiera dzieło filmowe na dwóch co najmniej poziomach - ekranowej akcji i pozaekranowej (bo niematerialnej) psychologii postaci. Możliwy jest i trzeci poziom - wzruszenia metafizycznego, ale ten obecny jest tylko w dziełach mistrzów kina. Film "Cast Away" zaspokaja nasze apetyty z poziomu pierwszego, ale tak się na nim skupia, że nie ma przebicia się do poziomu drugiego ani trzeciego. Oglądamy zmagania Chucka z materią, w pewnym momencie pragniemy zbliżyć się do niego jeszcze bardziej - i szansa taka jest nam odebrana. Myślałem ostatnio nad formułą Karola Irzykowskiego: "Kino jest widzialnością obcowania człowieka z materią". Po "Cast Away" wypada tę formułę nie tyle uzupełnić, co na nowo wyartykułować. Wypowiadając to zdanie należy akcentować nie tylko słowo "materia", trzeba też pamiętać o wyrazie "człowiek".
Żeby nie być posądzonym o brak konkretności i bałamuctwo, podam dwa przykłady. Otóż w filmie, który opowiada zdarzenia tak dramatyczne, gdzie bohater jest tak upokorzony - spodziewać się można usłyszenia przynajmniej dwóch kategorii słów: wulgaryzmów i modlitwy. Są one biegunowo przeciwstawne, ale przynależą do ludzkiej natury. Co do bluzgów: są tu sceny fizycznego bólu, na przykład zranienia ręki przy rozpalaniu ognia czy wybicia bolącego zęba za pomocą kamienia i metalu. Chyba nie jest to moim prywatnym dziwactwem, ale w obydwu tych sytuacjach brzydkie angielskie słowo fuck samo ciśnie się na usta. Zamiast niego w pierwszej z tych scen mamy jakieś nieartykułowane dźwięki przez których warstwę przebija się nieśmiałe goddamm; w pozostałych ta powściągliwość jest konsekwentnie zachowywana.
Czym podyktowana jest ta osobliwa cenzura? Wstyd powiedzieć, ale względami merkantylnymi. "Cast Away" otrzymał w Stanach kategorię wiekową PG-13, co znaczy, że dzieci poniżej trzynastego roku życia mogą go oglądać w towarzystwie rodziców, czternastolatkowie i starsi mogą pójść na niego sami. Gdyby ścieżka dźwiękowa zawierała mocne wulgaryzmy - byłaby kategoria R, zawężona widownia, zmniejszone wpływy. Poświęcono więc psychologiczne prawdopodobieństwo dla pieniędzy - strategia godna politowania.
Natomiast strategią godną uczuć gwałtowniejszych jest zakaz nr 2 - nieobecność w tym filmie żadnych wątków religijnych. Nie chodzi mi o to, by film koniecznie miał charakter parenetyczny: Chuck modli się, jego prośba jest wysłuchana - pochwała pokory jak się patrzy. Niechby nawet Chuck był buntownikiem, wygrażającym Stwórcy, walczącym z Nim o własne życie. Znamy takich bohaterów, na przykład z kart powieści Hamsuna. Reżyser (i scenarzysta) mieli przed sobą wiele wariantów nacechowania zmagań Chucka wątkami religijnymi - nie skorzystali z żadnego. Powie ktoś: ich prawo; "Cast Away" nie musi nosić znamion rozprawy z Absolutem. Racja, ale jest też stara prawda, że w sytuacjach ekstremalnych nawet zapiekły ateista wzywa imię Boga, choćby miał nadal w Niego nie wierzyć. Tutaj nie ma nawet tego. Znowu prawdopodobieństwo psychologiczne jest poświęcone... no właśnie, w imię czego? Prawda wstydliwa - dla politycznej poprawności. Wątek religijny mógłby zostać odczytany jako działanie opresywne wobec niewierzących, lepiej nie manifestować swych przekonań w tej materii, etc. etc....
Najsmutniejsze w tym unikaniu transcendencji jest umieszczenie w fabule "postaci pana Wilsona" - piłki do gry, której Chuck domalowuje oczy i usta, zaczyna z nią prowadzić dialogi. Jest to o tyle żałosne, że twórcy filmu usiłują nadać tej "postaci" prawdziwy byt, to znaczy, usiłują zatrzeć jej sztuczność. "Pan Wilson" jest więc filmowany ruchomą kamerą, tak jakby faktycznie prowadził z Chuckiem jakąś rozmowę itd. W pierwszym momencie pomyśleć można, że reżyserowi chodzi o przekonanie nas o prawdziwości uczuć, jakie żywi nasz bohater do "pana Wilsona". Po pewnym czasie jednak widać wyraźnie naiwną strategię: Zemeckisowi chodzi o to, byśmy sami uwierzyli w realność tej figury. Skoro nie umieścił dialogu na linii człowiek-Bóg, próbuje przenieść tą relację w obszar fizycznej akcji. Upraszczając: Bóg nie jest materialny, nie można Go pokazać na ekranie, a więc nie sprzyja dramaturgii. "Pan Wilson" natomiast jest dotykalnym przedmiotem, można go uczynić jedną z wizualnych atrakcji, mających utrzymać uwagę widza. Po raz trzeci usiłuje się nas oszukać: dać nam namiastkę, erzatz psychologii, w imię atrakcyjności opowiadania. I po raz trzeci dokonuje się zamiany - fajerwerki w zamian za prawdę postaci, prawdę charakteru.
Podsumujmy zatem. Wniosek z filmu taki, że przestrzeganie reguł filmowego rynku może skończyć się artystycznym fiaskiem. Mimo, że ma się świetnego Toma Hanksa, mimo wybitnej sekwencji katastrofy samolotu, mimo ambicji - ponosi się porażkę. Oczywiście, nie finansową. Po raz kolejny widzimy, że sprzedanie Prawdy bożkowi pieniądza może się opłacać. Paradoks polega na tym, że ostrzeżenie przed takim postępowaniem pada w samym filmie, realizatorzy wypowiadają je (może bezwiednie). Pierwsze sceny pokazują drogę pocztowej przesyłki z USA do Moskwy. Chuck przyucza rosyjskich pracowników do wydajności i punktualności, gdzieś w tle zdejmuje się ze ścian portrety Lenina. Czytelny sygnał: dawna totalitarna władza Partii znika, pojawia się nowa: władza czasu, wydajności, pieniądza. Obydwie dążą do unicestwienia indywidualności. Pisał o tym niedawno Jan Olszewski w "Kinie" (nr 1/2001), przy okazji filmów Otara Joselianiego; tutaj dzieje się podobnie.
Tak oto prawda początkowej sugestii ogarnia nawet twórców "Cast Away" - skoro nie ma ucieczki przed pieniądzem, to logiczne, że i Zemeckis jej ulega. Wniosek pesymistyczny, z którego twórcy filmu nie zdają sobie chyba sprawy. Możliwe zatem, że kredyt zaufania dany Zemeckisowi przy okazji "Forresta Gumpa", może zostać mu przez odbiorców cofnięty.