Polański pozwolił raz jeszcze rozbłysnąć gwieździe czarnego kryminału, w czasie, gdy gatunek ten właściwie samoistnie wygasł. Choć „Chinatown” wykorzystuje wszystkie chwyty kina – noir jest jednocześnie gra z jego konwencją, swoistym pastiszem.
Widać to już w samym doborze obsady. Potężnego Crossa gra sam John Huston – reżyser uważany za twórcę czarnego kryminału. Wybór Jacka Nicholsona do roli J. J. Gittesa okazał się strzałem w dziesiątkę. Aktor celujący w rolach demonicznych, na granicy wybuchów furii i szaleństwa, tutaj wciela się w prywatnego detektywa, którego główną cechą, zgodnie z konwencją, powinna być zimna krew. I Gittes zachowuje ją prawie do samego końca, ale gdzieś podskórnie jego temperament wciąż daje o sobie znać. To m.in. od niego pochodzi dziwna, napięta atmosfera filmu. Wciąż niby nic takiego się nie dzieje, a jednak odczuwamy narastający, wręcz hipnotyczny niepokój. Jest to także zasługa wielu mało posuwających akcję, ale budujących klimat sekwencji. Najsłynniejszą z nich jest chyba scena okaleczenia Gittesa przez karła, którego gra sam Polański, parafrazując swój występ z „Dwóch ludzi z szafą”.
Świadomość gry z konwencją widać także w podstawowym założeniu filmu, w którym nie specjalnie chodzi o odgadnięcie „kto zabił”. Tak jak w najlepszych noirach, gra polega na swoistej „czarnej” psychologii. Bohater zostaje przeciągnięty po istnym bagnie ludzkich niegodziwości – i wcale nie otrzepuje się z nich z łatwością i nonszalancją. Zostaje jak sparaliżowany wyprowadzony przez swoich pomocników w wilgotną, gęstą noc...
„Chinatown” to jeden z najbardziej udanych filmów Polańskiego. Do tego w jakimś sensie przedłużył życie fascynującego gatunku kina, jakim był czarny kryminał. Po nim powstać mogła już tylko (udana skądinąd) postmodernistyczna groteska, jaką jest „Sin City” Millera i Rodrigueza, która jak się wydaje ostatecznie zamknęła ten rozdział kinematografii.
Dobrze prawisz, Woycieszu. To jest właśnie sposób Polańskiego na zainteresowanie widza fabułą; niby nic się w filmie nie dzieje, ale czuć jakiś niepokój, atmosfera jest przesiąknięta jakimś niewytłumaczalnym pesymizmem, aż do końcowego, tragicznego finału. Powiedziałbym, że Polański jest mistrzem w złych zakończeniach; to się nazywa być artystą z własnymi pomysłami! Cieszmy się, że mamy takiego Polaka, który podbił świat swoimi arcydziełami.