W podczepianiu do Project Monster więcej chęci wypromowania filmu kosztem innego niż zbudowania sensownego uniwersum. Parę easter eggów rzeczywiście łączy ten film, jednak cała reszta, łącznie z atmosferą, jest zupełnie inna.
Cloverfield to film z serii: czy mogę zaufać podejrzanemu facetowi? i przypomina mnóstwo produkcji pokroju Dziecka Rosemary. Prawda miesza się z fałszem, jawa z koszmarem, a gra pozorów trwa aż do piorunującego finału. Wadą takich filmów jest przewidywalność, ponieważ reżyser z góry daje odpowiedź na zadane na początku filmu pytanie: albo koniec świata rzeczywiście miał miejsce i po USA biegają/latają/człapią kosmici, albo facet to psychol, który "leczy się" za pomocą porwań ludzi. I tylko te dwa rozwiązania istnieją w filmie. Nawet w jednej minucie nie jest zasugerowana inna odpowiedź. Jasne, budowanie napięcia za pomocą poszczególnych scen typu: granie w gry planszowe to niewątpliwa nowość, jednak nie zmienia to faktu, że cała produkcja zmierza do dość przewidywalnego finału, który przestaje być zaskoczeniem już w połowie filmu. I tak - ogląda się ją z zaciekawieniem jak każdy film, który zadaje pytanie i daje co najmniej dwie odpowiedzi, a przy tym próbuje mylić tropy i budować napięcie za pomocą umieszczenia w ciasnej przestrzeni grupki ludzi. Widocznie obejrzałem zbyt wiele filmów, aby coś mogło mnie zaskoczyć albo twórcy niezbyt wysilili się z fabułą. Każda przewrotka, nieważne jak mocna i krwawa, prowadzi do jednego: Michelle wyjdzie na powierzchnię i przekona się, co jest grane. Tyle i chyba tylko tyle.
Jest jednak jedna rzecz, którą się udało zrobić w tym filmie. Finał nie jest niejednoznacznym zawieszeniem akcji. Zwykle w tego typu produkcjach stawia się na przyziemną odpowiedź - motyw szaleństwa, sen albo śmierć, jednak daje się niejasne sygnały, że coś jednak może być nie tak. W Lane 10 odpowiedź jest prosta, jasna i bezpardonowa: kosmici zaatakowali i trzeba z nimi walczyć. Może nie jest to spektakularne, ponieważ główna bohatera od początku filmu tworzy wymyślne pułapki, wydostaje się za pomocą zapałek i kawałków papieru i tego typu rzeczy, a sceny na powierzchni to przede wszystkim próby maskowania budżetu. Nie powinno więc dziwić, że kosmici to dla niej żaden problem. W każdym razie mam szacunek dla twórców, że mieli jaja i że pociągnęli to do końca. Nie schowali głowy w piasek jak Polański czy zakończyli wszystko happy endem jak Fincher (Gra). Boli nieco, że w finale bohaterka dowiaduje się, a raczej uświadamia, że jej miejsce na świecie jest już dawno wybrane. Wcale nie ma dzierżyć igły i nitki, lecz mołotowę i siekierę. Można było sobie darować te finalne sceny, cały film i tak już udowodnił, że Michelle to babka z jajami i tęgą głową.
Czy więcej takiego kameralnego saj faj? Oj nie wiem. Ostatnimi czasy twórcy zbyt często celują w saj faj, niski budżet i coś na pograniczu thrillera i dramatu egzystencjalnego. Fajnie, że takie kino też powstaje, ale zaczynam powoli tęsknić za kinem z pompą. Może i nie ma ono tylu ambicji, ale, o ironio, jest w nim o wiele więcej pomysłowości. Zielone światło dla Blomkampa, twórcy Ex Machiny i całej masy cudacznych, dziwacznych i tanich saj faj - na razie stopują!
PS: Goodman u braci C. udowadniał, że jako jowialny osiłek może być zarówno troskliwym papą, ale również szalonym zwyrolem. Ktokolwiek widział Bartona Finka ten wie, że facet w obu rolach spisuje się doskonale. Ja wolę go jako freaka, ale tego z nutą komizmu.