Opowieść o pewnym handlarzu dragów, który traci towar i musi spłacić swego dostawcę nie jest specjalnie oryginalna, bo ten schemat wałkowany był w kinie do znudzenia wiele razy.
Siła nie tkwi ani w historii, ani w środkach, którymi została zbudowana ta opowieść.
Nie, tu najważniejszy jest realizm. Tu nie ma dobrego, ani złego bohatera – mamy zwykłego, przeciętnego człowieka. W obliczu zagrożenia nie wymyśla „macgyverowskiego” planu, mającego go zbawić – nasz Pusher się gubi, a jego życie staje się wypadkową jego chaotycznych, wykonywanych na ślepo zdarzeń. Krążąc (głównie w nocy) po smętnych duńskich ulicach (świetny klimat) nie wie co ma zrobić. Inny filmowy bohater (szczególnie ten z kina made In USA) albo brał by nogi za pas, albo wziął giwerę i wszystkich „wyciął w pień, nim nadejdzie nowy dzień”.
Tu tego nie ma. Widzimy bohatera, który się miota w swym zagubieniu, w bezsilności, w coraz większej rozpaczy. A całość nie zaserwuje nam ani happy endu, ani smutku, bo skończy się tak jak życie Pushera, które nie wie co ze sobą zrobić, stawiając na otwartą kartę. Tak moi drodzy, mamy do czynienia z otwartym zakończeniem, co jest w dzisiejszym kinie prawdziwą rzadkością…
Plusy - klimat, klimat, klimat...
Minusy - było, było, było...
Moja ocena - 7/10
Minus, że było było było...?
Hmmm, ja obrócę to w plus, bo pomimo tego, że BYŁO, film jest rewelacyjny! Ba! Ogromny plus!
Mocne, dobre kino! I świetna rola głównego bohatera.
Nie pominę również roli Madsa Mikkelsena - widziałam kilka filmów z nim i w każdym gra inaczej, nie powiela schematów, nie jest w jednej szufladzie - i za to mu chwała.
Ja dałam filmowi 9/10 i zastanawiam się, czy nie za nisko...