Nie spodziewałem się po "Drive" niczego wielkiego, ot kolejny film akcji z samochodami w roli głównej. I całe szczęście, że nie miałem racji.
"Drive" absolutnie nie jest filmem akcji. Trochę dramat, trochę kryminał, czuć flirt z Tarantino, ale też ze starymi filmami drogi i westernami. Świetne, artystyczne zdjęcia i plastyczne światło idealnie współgrają z niebanalnym soundtrackiem. To nadaje całości bardzo osobisty wymiar.
Ale na największe wyróżnienie zasługuje postać głównego bohatera. To istny hołd oddany koncepcji westernowego bohatera znikąd - pojawia się gdy jest najbardziej potrzebny, gra na własnych zasadach, nie gada dużo i nawet nie znamy jego imienia. Ma ze sobą bagaż doświadczeń, robi swoje i znika. To archetyp, postać nie do końca rzeczywista, ale bardzo silnie osadzona w amerykańskim kulcie ostatniego sprawiedliwego. Poza tym wyraźna jest moim zdaniem inspiracja rolami Jamesa Deana czy Steve'a McQueena.
Jeżeli ktoś oczekiwał "Szybkich i Wściekłych" to się rozczarował. I słusznie, bo "Drive" to zupełnie inny i o klasę lepszy film.
Całkowicie się zgadzam. Przyznaję, że po tegorocznym "Oscarowym studiu", gdzie cały czas mówili "gdzie jest Drive, gdzie jest Drive?", trochę się do tego filmu bezpodstawnie uprzedziłam. Jednak... jestem mile zaskoczona.