W swoim drugim pełnometrażowym filmie Fassbinder portretuje środowisko młodych, bezrobotnych z niemieckich blokowisk. Tonący w nudzie, przesiadują całymi dniami na ulicach, obgadują i obmawiają. Dziewczyny są puszczalskie, faceci przyjmują żałosne pozy macho.
Znajdziemy tutaj podobnie beznamiętny styl narracji, jak w przypadku "Miłość jest zimniejsza niż śmierć": młody reżyser celebruje nijakość, wpycha w usta swych bohaterów pozbawione większego znaczenia linie dialogowe, wybiera epizodyczną strukturę i statyczne kadry. A jednak, mimo wszystko, banalność, z której utkany został "Katzelmacher", z czasem zaczyna widza wciągać. Wyzuta z akcji historia podszyta jest kpiną, nieruchome twarze aktorów to nie tylko poza, ale zaszczepiony sposób na życie.
Już tutaj widoczne są przyszłe lejtmotywy twórczości Niemca, jak i charakterystyczna maniera. Bynajmniej nie wielkie, ale przecież wciąż interesujące i to nie tylko jako wstęp do najbardziej okazałych dokonań twórcy "Strach zżerać duszę". Plus przed kamerą: Hanna Schygulla i sam autor w na poły komicznej roli emigranta.