Świeżo po obejrzeniu fimu:
Aktorstwo oceniam bardzo dobrze. Jest teatralno-operetkowe, mocno przesadzone, ale od pierwszej sceny widać, że "tak ma być".
Główna jest równie egocentryczna i irytująca co w książce. Serio, "Emma" to jedyna powieść J.A., której nie trawię, bo nie znoszę Emmy. W filmie budzi akurat tyle antypatii, co powinna.
Pan Woodhouse jest cudowny. Mniej więcej tak go sobie wyobrażałam. Urzekła mnie scena, kiedy Emma siedziała na oknie i płakała, a on próbował jej jakoś pomóc, ale nie umiał.
Harriet trochę za brzydka, ale nadrabia aktorstwem. Z drugiej jednak strony, na jej tle Emma wypada na jeszcze ładniejszą.
Ogólnie uważam, że film został dobrze obsadzony i zagrany.
Muzyka momentami mnie irytowała, ale pasuje do tego operetkowego widowiska, więc oceniam ją na plus.
Na minus...
Jest kilka scen, które wywołały we mnie wielkie "ALE ŻE CO?" i w dodatku niczmu konkretnemu nie służyły:
"Toaleta" pana Knightey'a - nie do końca rozumiem, po co w tej scenie został on pokazany nago? Czemu to miało służyć? Co twórcy chcieli przez to pokazać, że w XIX wieku też ludzie się czasem rozbierali? Przecież o tym wie każdy, kto choć przez chwilę się nad tym zastanowił. Ta scena jest zupełnie zbędna, równie dobrze Knightley mógłby się pojawić od razu w domu p. Woodhouse.
Już więcej sensu ma scena, kiedy Emma zadziera sukienkę i grzeje tylną część ciała przy kominku. Może i ówczesne zamki są piękne, ale w wielu pamiętnikach z tamtych czasów można znaleźć wzmiankę o tym, jakie były zimne. Zachowało się nawet wspomnienie, jak pewna kobieta z rodziny co wieczór podchodziła do kominka, nachylała się, zadzierała suknię i prowadziła rozmowy, grzejąc przy ogniu goły tyłek :D nie było to niczym nadzwyczajnym... Ciekawych odsyłam do książki "Między kuchnią a salonem", jest tam wiele takich perełek, wprawdzie głównie z ziem polskich (zabory), ale cudownych. Zresztą, o najlepszych domach w tamtych czasach mawiano, ze są "prowadzone na sposób angielski".
Kolejny absurd to krew z nosa Emmy podczas rozmowy z Knightley'em. Ani to potrzebne w fabule, ani ładne - po co?
A już szczytem szczytów był moment, gdy oddaje ona Knightley'owi chusteczkę :D Zakrwawioną :D Chamstwo najwyższej próby :D
Ten film nakłada mocny nacisk na niuanse kulturowe. Scena z rozbieraniem pana Knightleya miała dwa znaczenia. Pierwszy: to było mrugnięcie do fanek Austen odnośnie słynnej mokrej sceny pana Darcy w jeziorze w wykonaniu Colina Firtha.
Drugi: celem było pokazanie jak ludzie z wyższych sfer byli zamknięci w swych pałacach niczym w klatkach. Żadnej intymności. Byli ubierani jak lalki. Dżentelmenowi nie wypadało pokazać się niekompletnie ubranym więc nakładanie tych wszystkich warstw było konieczne. A scena nagości miała nie tylko wywołać uśmiech na twarzach pan. Pokazywała rówiez, z Knightley nie ubralby się dam. Ówczesna moda wymagała pewnych zabiegów. Emma jest irytująca i egocentryczna. Ale mimo wszystko ma dobre serce. To pozycja i uwielbienie okolicy uczyniło ja prózną. Ale chce dobrze. O wiele gorsza jest bohaterka "przyjaźń czy kochanie". To dopiero harpia. Zazwyczaj bohaterki Austen się lubi. Emma jest najmniej lubiana, ale jest dobra. I uczy się na błędach. Ale tamta małpa to po prostu katastrofa.
Emma przechodzi ogromna przemianę i tym się w moich oczach broni. Ale i tak jej nie lubię, z jednego podstawowego powodu - nie czyta i praktycznie się nie rozwija. W powieści jest to kilkakrotnie wspomniane. Nie lubię postaci, które nie lubią czytać. Taka moja prywatna schiza ;)
I tak, z Knightley'em masz rację. Tak, ta scena miała właśnie to pokazać. W takim razie zwracam honor, scena jak najbardziej była potrzebna.
Ja też wolę bardziej inteligentne bohaterki. Moje ulubione to Elizabeth Bennet i Anne Elliot. Pan Knightley bardziej pasowałby do Jane. Ale cóż. Miłość nie wybiera.:) On kocha Emmę za bystrość o żywioł. Ale faktycznie ona się nic nie rozwija bo uważa się za doskonałą. Ale może jako jego żona lepiej by się zajęła edukacja. Lubię Emmę bo z nią nie można się nudzić. Jest wrażliwa na krzywdę. Umie się pokajać. Lepsze to niż ciągle umartwianie się Mariannę Dashwood. Tutaj adaptacja "Lady Susan". https://www.filmweb.pl/film/Przyja%C5%BA%C5%84+czy+kochanie-2016-726610
Austen zazwyczaj tworzyła postacie kobiece, które się lubiło. Za to tutaj główna bohaterka jest typem tych przeciwniczek. Nie dość,że wredna to jeszcze się nie zmienia na lepsze.
W "Emmie" lubię to,że film zrobiła kobieta. I to się czuje.
Scena z krwawiącym nosem w pierwszej chwili mnie zaskoczył o nie miałam mieszane uczucia. Jednak potem byłam zadowolona. Zawsze ta scena wyznania była dla mnie zbyt ciężka. Nigdy w żadnej wersji nie mogłam jej oglądać bo było strasznie słodko, aż mnie mdliło. A przez krew to miałam ubaw. Ale każdy lubi co innego. Co jak co, ale scena tańca jest mega. Niby niewiele pokazują, ale powietrze jest gęste od emocji. Tańczy się razem z nimi.
Seny tańca nie oceniam, bo ja ZAWSZE kocham sceny tańca. Zwłaszcza tych starych tańców, pełnych wdzięku... Więc nie jestem obiektywna.
Cóż, to pierwsza wersja "Emmy" jaką oglądałam, nie ma porównania. Ale oddawanie zakrwawionej chusteczki :D
pełna zgoda, ta powieść J.A nie wyszła, straszliwie wszystko zamotała i bardzo ciężko się czytało, przebrnięcie przez całą książkę łączyło się z bólem ;)
a co do filmu postać Harriet była zaskoczeniem, przecież w powieści to nieskazitelna, powalająca swą urodą piękność, a tu pokazali chłopkę o urodzie poniżej przeciętnej, Emma zaś okropna, wyniosła i dużo bardziej niesympatyczna niż postać książkowa.