Tylko Tomiego Lidżonsa brakło. Po ogłuszeniu rakietą z helikoptera, biciu i torturach przez
amerykańskich żołnierzy, wypadku samochodowym z dachowaniem, złapaniu się we wnyki,
upadku ze skały do zamarzniętego jeziora, pogryzieniu przez psa, nażarciu się wilczych jagód,
mrówek i surowej ryby, obiciu ryja przez krzepkiego polskiego drwala, przygnieceniu przez drzewo,
perwersyjnej akcji z wielkogabarytową rowerzystką i innych niezliczonych przygodach których nie
pamiętam, nasz bohater wreszcie wyzionął ducha. Najlepsze jest to, ze nawet nie zauważyłem
kiedy otrzymał tę ranę w brzuch, która chyba ostatecznie go wykończyła. I nie zauważyłem też
warstwy metaforycznej tego filmu, a jestem pewien, że była. Kto pomoże?