"Fotograf elfów" to, moim zdaniem, dość naiwna alegoria poszukiwania wiary, chwilami rozpaczliwie wykorzystująca symbolikę chrześcijańską. Poza tym, film aktorsko kiepsko zagrany. Broni go jedynie piękna muzyka Boswella i klasyków oraz równie piękne kostiumy.
Jeśli ten film jest alegorią wiary z chrześcijańską symboliką, to ja jestem biskupem. Całe założenie jest tu takie, że każdy ma swój własny raj, swoje własne piekło, nie ma jednej drogi, jedynej słusznej wiary itd. To piękny i rozdzierająco smutny film bez jednoznacznych rozwiązań i bez pokazywania, gdzie jest rzeczywistość, a gdzie fantazja. W sumie nawet nie wiadomo, czy historia, którą oglądamy, jest prawdziwa, czy też pan Castle umarł w Szwajcarii, a swojego raju (=tam, gdzie jest ukochana) poszukuje w tym świecie na progu, gdzie musi się zdecydować, w co wierzy. No i osobiście uważam, że jest to znakomicie zagrany film.