Robert Pattinson to nie jest już wymuskany młodzieniec rodem z kolejnych części „Zmierzchu”, do którego wzdychały miliony dziewcząt na całym globie. Aktor zdążył od tamtego czasu wystąpić w obrazach m. in. Davida Cronenberga, Wernera Herzoga czy Antona Corbijna, starając się zlikwidować bolesne stereotypy dotyczące jego osoby. Współpraca z braćmi Safdie przy „Good Time” to kolejny przystanek na drodze do ukonstytuowania nowej pozycji w świecie filmowym.
Powszechnie znana maksyma głosi, że „braci się nie traci”, czego dowodem jest relacja Nicka (Ben Safdie) z Conniem (Robert Pattinson). Są oni ze sobą na dobre i na złe, niezależnie od okoliczności. Gdy pierwszy zostaje zmuszony do rozmowy z psychiatrą (zachowuje się, jak gdyby był odrobinę opóźniony umysłowo), drugi bez wahania potrafi wparować do gabinetu i zakończyć spotkanie. Wszystko robią razem, włącznie z napadami na bank. Rzeczywistość ich bowiem nie rozpieszcza, dlatego też chcąc wydobyć się z bagna, w jakim się znajdują, podążają drogą bezprawia. Nie jest to jednak duet godny szacunku – niemalże potykają się o własne nogi w potępieńczej pogoni za mamoną. Być może przygotowywane plany prezentują się dobrze na papierze, lecz wprowadzanie ich w życie stanowi zbyt duże wyzwanie.
Zresztą ich relacja również pozostawia wiele do życzenia. Wprawdzie jeden skoczyłby za drugim w ogień, ale i tak kłótniom nie ma końca. Niby to Connie jest mózgiem operacji i podejmuje kluczowe decyzje, niemniej jednak Nick również pragnie mieć coś do powiedzenia. Może i wywalczyłby sobie lepszą pozycję w tym tandemie, gdyby nie impulsywne sięganie po wszelkiego rodzaju używki. Przeszłość bowiem nie daje o sobie zapomnieć, traumy wciąż doskwierają, a rany nie chcą się zagoić.
I tak ta dwójka szemranego autoramentu – samozwańczy przywódca i jego nieudolny pomagier – podnoszą rękę na system i okradają bank. Pragną wyszarpać jak największy kawałek tortu i otworzyć nowy etap w życiu, lecz robią to w tak nieprzemyślany sposób, że narażają się na policyjny pościg. Rozpoczyna się walka o przetrwanie.
Ben i Joshua Safdie tworzą klaustrofobiczną opowieść o rzezimieszkach pragnących wyrwać się z beznadziei. Oko kamery kierują przede wszystkim na twarze bohaterów. Na palcach jednej ręki można policzyć momenty, w których pokazują więcej niż sylwetki postaci. Zawężona perspektywa, czy brak przestrzeni za plecami aktorów odbierają oddech, utrudniają percepcję i pozbawiają widza bezpiecznych punktów odniesienia, sprawiając jednocześnie, że łatwiej zrozumieć sytuację braci. Oni również nie widzą niczego wokół siebie. Mają klapki na oczach i wpatrują się li tylko w jeden cel – pieniądze. Strategia stosowana przez twórców jest momentami męcząca, lecz również skuteczna. Dobitnie pokazują, jak zła sytuacja materialna potrafi zrzucić człowieka na samo dno i sprowadzić do roli zwierzęcia, okrutnie wyszarpującego kawał mięsa, a następnie uciekającego przed innymi drapieżnikami.
„Good Time” wpisuje się we wciąż aktualną narrację dotykającą mitu „amerykańskiego snu”. Na przykładzie losów bohaterów oraz spotykanych przez nich postaci, reżyserowie dobitnie pokazują, że opisywane społeczeństwo ma charakter niemalże klasowy. Najubożsi ludzie nie mają bowiem szansy na opuszczenie zamieszkanego przez nich piekła na ziemi, niezależnie od tego, czy kierują się literą prawa, czy wybierają ścieżkę występku. Awans życiowy staje się niemożliwy do zrealizowania. Można odnaleźć pewną paralelę między tym filmem, a „The Florida Project” autorstwa Seana Bakera, przy czym w obu produkcjach pojawiają się też te same grzechy.
Boli przede wszystkim taktyka polegająca na delikatnym zerwaniu naskórka i braku wejrzenia w głąb rany. Twórcy nie bawią się w poważniejsze analizy, ponieważ od tematu ważniejsza staje się forma. Brakuje refleksji, z czego wynika bieda bohaterów. Za to środek ciężkości postawiony jest na stworzeniu jak najbardziej kolorowego świata. „Good Time” przypomina niekiedy wyprawę „na kwasie”, kiedy to świat migocze tysiącem barw. Odnosi się wrażenie, że ta stylizacja, wzmocniona jeszcze przez muzykę elektroniczną stworzoną na modłę lat ’80, jest istotniejsza od treści. To dosyć niepokojąca tendencja, ponieważ coraz więcej autorów odstawia scenariusz na dalszy plan, koncentrując się li tylko na warstwie wizualnej. Cóż z tego, że Robert Pattinson naprawdę dobrze prezentuje się na ekranie, skoro nie może stworzyć bardziej szczegółowego portretu psychologicznego.
Film braci Safdie mógł być zaskakujący jeszcze kilka lat temu, ale obecnie, w dobie maksymalnej estetyzacji obrazu, ginie w gąszczu innych tego typu produkcji. Wpisuje się w dominujący trend i w żaden sposób go nie redefiniuje. „Good Time” nie oferuje niczego więcej, poza oglądaniem zabawy w policjantów i złodziei. Jawi się jako eskapistyczna podróż do zatopionego w morzu świateł lunaparku, oferującego kilka chwil zapomnienia, które miną od razu po jego opuszczeniu. Ot, błyskotka.
http://pelnasala.pl/good-time-recenzja/
Chyba oglądałeś co drugą scenę. Abstrahując od opinii z którymi można się zgadzać lub nie, pomieszały ci się zdarzenia, co stawia pod znakiem zapytania sens reszty wywodu: choćby to, że
SPOILER
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
Brat Conniego Nick i ''nieudolny pomagier'' który ''impulsywnie sięga po wszelkiego rodzaju używki'' to dwie różne osoby, co ma w filmie dość duże znaczenie.
Przecież Nick też brał różne rzeczy. I nie, nie oglądałem w filmie co drugiej sceny.
Nieprawda;
SPOILER
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
Przypomnij sobie, że Connie kradnie ze szpitala nie tego pacjenta, co trzeba. To był jakiś przypadkowy rzezimieszek, choć podobny z wyglądu do Nicka. Nick nawet szluga nie zapalił, widzimy go u terapeuty, podczas napadu, potem w więzieniu i na koniec znów na terapii. Jeżeli to ci umknęło, to co dopiero bardziej zawoalowany komentarz społeczny tego filmu.