Po pierwsze chciałabym wszystkim gorąco polecić książkę, na podstawie której powstał ten film; "Gwiazd naszych wina" - John Green. Jeśli ktoś jeszcze nie czytał, to czas najwyższy!
Szczerze powiedziawszy, gdy ten film wyszedł nie miałam zbyt wielkiej ochoty go oglądać. Uznałam, że jest to kolejna, prymitywna historia o miłości, i że nie warto. Jednak ostatnio, za pośrednictwem koleżanki (dziękuję Ci, Natalia!) dostałam w swoje łapki książkę, i z miejsca się zakochalam!
A film idealnie odwzorowywuje tę powieść! To jest tak, jakby naświetlali książkę jakimś laserem i jej treść zamieniała się w obraz - jota w jotę to samo. Dziękuję, panie Scotcie Neustadter!
Do połowy śmiałam się i uśmiechałam za każdym razem, gdy Ansel się uśmiechał. Ale od połowy już tylko ryczałam. Od czasu, gdy (SPOILER) Gus powiedziała Hazel w Amsterdamie o swoim raku to był urywany płacz, a w chwili, gdy (SPOILER) w nocy zadzwonił telefon i rodzice przyszli do Hazel do pokoju to ryczałam jak bóbr. W zasadzie to wyglądało tak, jakbym miała się zacząć śmiać, a w rzeczywistości wylewałam dosłowny wodospad łez. Niesamowite!
Poza tym w końcu wiedziałam co się stanie, bo czytałam książkę, a mimo to tak zareagowałam.
Uważam, że ten film (i książka) wiele nas uczą. Nie jest to kolejna historia o niespełnionej miłości. To jest prawdziwa historia, o prawdziwym życiu i prawdziwym zakończeniu. Jeszcze dziś (i przypuszczam, że jutro także) czuję dziwną pustkę przez tą książkę, jak i przez film.
"Gwiazd naszych wina" oddam Natalii, natomiast odczucia po tej powieści i po filmie zostaną ze mną na zawsze. To mi pokazuje jak niesprawiedliwy jest ten świat.
Ja tu sobie piszę, a gdzieś indziej dziecko w moim wieku umiera. Albo zupełnie młodsze dziecko, albo kogoś okradają. "Świat nie jest instytucją do spełniania życzeń", to niestety prawda..