Po seansie "Hancocka" w warszawskiej Kinotece miałem takie mieszane uczucia, że zwątpiłem w napisanie jakiegoś komentarza do tego filmu. Koniec końców zawsze piszę recenzje do zagranicznych filmów, które oglądam w kinie, tak więc po kilku tygodniach napisałem i tę. Przede wszystkim wspomnę, że staram się i oglądam wszystkie filmy z Willem Smithem w roli głównej. Nie dlatego, że uważam go za jakiegoś geniusza kina, czy też darzę go wyjątkową sympatią, ale dlatego, że nawet filmy, które niespecjalnie lubię, jak choćby obie części "Bad Boys" i "Wild Wild West" dzięki komicznemu talentowi Smitha stanowią dobrą rozrywkę. Jest to więc dla mnie postać, która gwarantuje mi minimum rozrywki. Za najlepszą i doskonałą rolę uważam zdecydowanie najlepszy film z jego udziałem, czyli "Hitch". Po "Hitchu" i "The Pursuit Of Happyness" byłem już prawie fanem Smitha, ale "I Am Legend" przekonało mnie, że Will nie postawił sobie za cel rezygnację z wizerunku siłacza z giwerą grającego wyłącznie w wysokobudżetowych superprodukcjach, a znowu te super produkcje niekoniecznie stają się coraz bardziej super. Dlatego przed "Hancockiem" nie byłem już pewien niczego.
Film opowiada o upadłym herosie - człowieku, mającym jakimś trafem do dyspozycji niewyobrażalną moc, z którą przychodzi niewyobrażalna odpowiedzialność. Wykorzystuje ją w sposób niezupełnie akceptowany przez społeczeństwo, któremu bądź co bądź pomaga. Ratując kogokolwiek powoduje milionowe straty dla miasta, powstrzymując przestępców zostawia po sobie jeszcze większy bałagan. Wg mnie Amerykanie powinni skakać z radości, że Hancock jako jedyny znany im wówczas superbohater zamiast podbijać świat stara się im pomagać, ale oni chyba lubią szukać dziury we wszystkim. Trudno jest jednak wyegzekwować prawo na kimś (teoretycznie) niezniszczalnym. Hancock nie jest podobny do żadnego znanego nam herosa. Jest nieodpowiedzialny, niezadbany i ma problemy z alkoholem. Żyjąc jak kloszard nie przejmuje się praktycznie niczym poza pustą butelką whisky. Jego życie odmienia się z chwilą, kiedy ratuje życie pechowemu specjaliście do spraw Public Relations. Ten z chęci rekompensacji ofiaruje mu swoje usługi polegające na całkowitej zmianie negatywnego wizerunku bohatera. I jak dla mnie na tym powinna skończyć się najważniejsza część fabuły. Niestety ważniejsze od ludzkich problemów nadludzkiego herosa w tym filmie zaczynają być relacje pomiędzy Hancockiem i żoną specjalisty od PR, którą gra Charlize Theron. Z tym natomiast wiąże się nagła zmiana charakteru filmu, który z minuty na minutę robi się bardziej science-fiction (a raczej tylko fiction), tracąc na tym na sile; podobnie jak w przypadku wcześniejszego filmu ze Smithem - "Jestem Legendą". Właśnie to, co odróżniało na początku filmu ten tytuł od reszty produkcji z super bohaterami szybko zostaje zastąpione tyleż odważnym, co ryzykownym elementem s-f. Im więcej tu latania, niszczenia i walki, tym robi się mniej ciekawie (paradoksalnie, bo w przypadku na przykład "Hulka" jest odwrotnie). Odniosłem w kinie wrażenie, że nie tylko ja mam takie zdanie (taka jest właściwość kina, że mogę obserwować reakcję innych widzów).
Jak zwykle starając się nie zepsuć niespodzianek tym, co filmu jeszcze nie widzieli, to by było na tyle o fabule. Efekty specjalne nie porywają, chociaż jak zwykle w przypadku produkcji ze Smithem są znakomite. Nie sądzę jednak, aby ktokolwiek podniecał się efektami w epoce, kiedy kino jest już nimi tak przesycone, że staliśmy się na nie obojętni i trudno jest już nas czymś zaskoczyć. Hancock niestety przypomina miejscami kino dla dzieci (dziesięciolatki powinny być zachwycone), nie wynikało to jednak ze zwiastunów, także odkrywając to czułem się z tego powodu zawiedziony. W końcu wydaje mi się, że "Hancocka" w Polsce i na świecie przyjęto nienajgorzej. Całe szczęście do klap trudno go będzie zaliczyć. Swoje zarobił, a pomimo cuchnącego bohatera z flaszką w dłoni, wniósł trochę świeżego powietrza do filmów z herosami o nadludzkich mocach.