Nie wiem czy twórcom wyszło to specjalnie, czy też zupełnie przez przypadek, ale "Hancock" jest zdecydowanie najlepszą kampanią promującą mocne picie, jaką widziałem od lat. To, co w tym filmie najciekawsze/najzabawniejsze nieodmiennie związane jest z alkoholem, byciem pijanym lub chęcią upicia się. Jak tylko promile wyparowują robi się nudno, sztywno, wręcz belfersko.
Sama historyjka dość przeciętna. Można się pośmiać, jest kilka scen akcji. Jednak niczym letnia porcja lodów, szybko przemija i nie pozostaje po niej ani ślad. Amerykanom to zapewne wystarcza, ale jak dla mnie to trochę za mało.
Jednak "Hancock" umacnia w przekonaniu, że w amerykańskim kinie rozrywkowym można już w zasadzie mówić o pewnym nurcie tematyczny. Jak wcześniej "Jumper", czy "Wanted", a w telewizji "Chuck" czy "Reaper" tak i tu bohaterem jest Inny ukrywający się w świecie ludzi zwyczajnych. Przesłanie jest zawsze równie przewrotne: szarość zwyczajności jest wartością wyższą, lecz bohaterstwem jest trwanie przy swej odmienności. To ciekawe zjawisko, warto wgryźć się w to, dlaczego akurat teraz mamy takie zapotrzebowanie na podobne historie.
Myślałam na początku, że to będzie historyjka o bohaterze, który ma dośc bycia innym i zapija swoje smutki alkoholem. Zaskoczeniem było, że okazał sie "obcym" i w dodatku,że jest jeszcze jego "druga polówka", ale mogli zrobić to o wiele ciekawiej, bardziej mistycznie. A tak to faktycznie wyszło im przeciętnie. Czy mamy zapotrzebowanie na takie historyjki? raczej jest nam to narzucone. Bo tak naprawdę mało jest ambitnych i wciągających filmów. Już więcej dzieje się w świecie książek obecnie. Dla mnie takie kino to zapychacz nudnych wieczorów tak jak właśnie te lody -genialne porównanie!