Miałam wrażenie, że przenoszę się w czasie do świata, który już nie istnieje – świata, gdzie natura i człowiek stanowili nierozerwalną całość, a codzienność wyznaczał rytm ziemi, pogody i dawnych rytuałów. Film oczarował mnie swoją zmysłowością. Obrazy codzienności, biesiadowania, palenia ogniska czy pogańskich obrzędów nabierają malarskiego wymiaru. To jakby Brueghel lub Breton mogli przemówić do nas poprzez film. To jednak nie tylko wizualna uczta, lecz także refleksja nad przemijaniem, utratą i ceną postępu.
Ujęło mnie także, jak reżyserka subtelnie wplata wątki symboliczne – przedchrześcijańskie wierzenia, motyw wykluczenia, polowania na czarownice i narastającą nieufność wobec obcych. Dzięki temu film nie jest jedynie rekonstrukcją historyczną, lecz staje się komentarzem do współczesności i naszych własnych lęków.
Takie kino przypomina, po co naprawdę do niego chodzimy – by doświadczać, odczuwać, zadawać sobie pytania i wychodzić z sali kinowej z poczuciem przeżycia czegoś i pięknie zrealizowanego i ważnego.