Stylistycznie i tematycznie 'Jagodowe noce' są gdzieś pomiędzy starszymi, szalonymi obrazami Waia, a tymi nowszymi, statycznymi i wystudiowanymi. Trudno powiedzieć o czym to świadczy, ale gołym okiem widać, że jest to krok w tył. Na historię taką jak 'Jagodowe noce' był czas 10 lat temu, teraz może już tylko rozczarowywać i razić banałami. Kar-wai nakręcił chyba trochę film bardziej pod ogólne oczekiwania niż od siebie. Naprawdę chciałbym uniknąć zrzucania winy na nowy grunt - anglojęzyczność jego filmu, ale nie byłby to pierwszy przypadek, gdy reżyser zyskując szerszą widownię, chce jej dać coś tak bardzo w swoim stylu, że aż sprawia to wrażenie wielokrotnie przekalkowanego. Historia z 'Jagodowych nocy' jest niestety okropnie banalna i niezbyt spójna, a choć ubrana w stare łatki, to ciężko się do niej przekonać. Rażą niedociągnięcia fabularne i techniczne - rozczłonkowanie fabuły na niezbyt wciągające epizody gwiazd rozmywa główny wątek, a okropne zwolnienia obrazu, które może i sprawdzały się 15 lat temu, teraz są już zwyczajnie archaiczne i męczące. Do tego wszystkiego dochodzi słabiutka gra Norah Jones, która swoją naturalną urodą i wdziękiem może i odpowiada swojej postaci, ale nie potrafi tchnąć w niej życia. Szkoda.
Podpisuję się pod twoją opinią w 100%. Film jest niezwykle ładnie zrobiony, neonowe kolory, odblaski, światłocienie, pięknie aktorzy... Jednak poza tym posiada za mało zalet, aby zając się na nim na dłużej, rozmyślac nad puentą. Film za krótki, droga głównej bohaterki była pokazana ''po łebkach''. Pominięto zbyt wiele, kilka niepotrzebnych scen, rozwalało film, raz po raz.
Weisz i Portman, według mnie były wcieleniami jakimi mogła stac się Elizabeth. Jedna pokochała zbyt pochopnie (a raczej nie zdażyła dojrzec do tej miłości), druga była zbyt pamiętliwa i uparta. Jednak dwa drogowskazy na całą drogę, to trochę za mało... Film zaczął mnie nużyc, gdy główna bohaterka spotkała Portman. Od tamtej chwili wszystko padło.
Poza tym, tak jak wspomniałeś słaba Norah Jones. Bardzo ładna dziewczyna, świetny głos, lecz co popchnęło reżysera, by takiej nieopierzonej debiutance dac rolę w swoim anglojęzycznym debiucie, nie mam pojęcia...
Scena pocałunku z plakatu, jest na zbyt plastyczna i ''zimna''. To już na poczatku mnie uderzyło. W filmie nie nabrała kolorów. A Law i Jone, byli typowym przykładem ''braku chemii'' w parze.
Zawiodłam się. Liczyłam na piękną, nostalgiczną opowiesc o miłosci niebanalnej. Jedynie 6/10.
Akurat dla mnie scena pocałunku była chyba najlepsza w całym filmie, bardzo karwaiowska i subtelna, ale to niestety zdecydowanie za mało, żeby podnieść całość z mielizny, na której osiadła dużo wcześniej.
Jones wraz ze swoją smooth jazzową otoczką idealnie nadawała się do roli bohaterki tej opowieści, ale niestety jej gra pozostawia sporo do życzenia. Takich nietrafionych wyborów jest tu dla mnie więcej, ogólnie pary w tym filmie bardzo się gryzą i szczerze mówiąc trudno było mi przyswoić sobie duet Law-Jones czy Strathairn-Weisz.