Smaczny, odgrzewany kotlet. Nie rozumiem potrzeby, aby odświeżać hit z lat 80., ponieważ seria zatrzymała się w swojej powtarzalności. Najnowszy Karate Kid nie odświeża formuły, lecz proponuje nostalgiczny powrót. To trochę przykre, że zaczyna akcję w Pekinie, gdzie w uszach bębni język chiński, żeby młody nastolatek Li Fong (Ben Wang) przenosił się do Nowego Jorku - do najbardziej oklepanego miejsca w historii kinematografii, słuchając oklepanego języka angielskiego. Seria mogłaby zmienić scenerię, a nie oferować wyjazd azjatyckiego zawadiaki do metropolii w Stanach. Co śmieszniejsze, Nowy Jork, to nie Nowy Jork, ponieważ zdjęcia były kręcone (głównie) w Montrealu, czyli w Kanadzie. Przez co - staje się mniej egzotyczny, a bardziej swojski. Produkcja od samego początku podejmuje podwójną decyzję. Potwierdza bezpośrednią ciągłość tego, co zostało opowiedziane w ,,Karate Kid 2'' (1986), kiedy Daniel LaRusso podróżuje na Okinawę, a jednocześnie prawie całkowicie pomija wydarzenia z 2010 roku (reboot serii). Z tamtej wersji zapożycza wyłącznie pana Hana, ponieważ Jackie Chan powraca na ekrany jako mistrz w sztukach walki w opanowaniu dyscypliny, które prowadzi w Chinach (później przyjedzie do NJ, do Wielkiego Jabłka, żeby zaoferować trening przed wielkim turniejem - czyli sztampa).
Największą siłą tego jałowego projektu, są dynamiczne, płynnie zdynamizowane sekwencje walki w ciasnych zaułkach, gdzie czujesz, jak plecy bolą od upadku, a kopniaki przyprawiają o ból głowy. Ma kilka zabawnych wierszy, jak fakt, że adept kung-fu modli się do obrazu z podobizną Jackie Chan (idol z dzieciństwa zasłużył na naszą osobistą kapliczkę). Jak nie kochać tego hongkońskiego parkourowca, który na ekranie błyszczy zręcznymi unikami? Jak na staruszka: żwawy weteran branży, który wciąż ma okazję się wykazać, gdyż ma jedną zabawną sekwencję starcia z nastolatkiem (z Li Fong). Cała reszta, to namolny plagiat oryginalnej serii. Główny ,,antagonista'' serii - wielki karateka za dychę, to najbardziej nieznośny, rozkapryszony dzieciak, jakiego oglądałem w 2025 r. Jego czarne kimono, to odwzorowanie czarnej duszy bez serca. Drażnił do tego stopnia, że zacząłem kląć, bo chciałem, za przeproszeniem, wpuścić ostry łomot dzieciakowi z zadartą miną (w trakcie seansu!). Jest bardziej przerysowany, niż najgłupsi złoczyńcy od Marvela. Wiecznie nadąsany, jakby miał spięte pośladki i nie potrafił oddać życzliwego uśmiechu drugiej osobie.
Kto tak pisze w XXI wieku, żeby robić z młodego chłopaka imbecyla, którego jedynym talentem jest wschodnia kultura okładania przeciwnika? To przez niego film traci na jakości, bo zachowuje się, jak umysłowy debil, a jego wiarygodność spada z każdą upływającą minutą. Tytuł ,,dzbana roku'' ma zagwarantowany. Inną wadą, która jest największym policzkiem, to ostateczna konfrontacja na arenie, ponieważ walki trwają za krótko - poprzecinane niezgrabnym montażem, jakby film spieszył się do oficjalnego werdyktu zakończony gwizdkiem sędziego. Finałowa batalia ma popisowe numery akrobatyczne, ale turniej, jako całość, rozczarowuje i odbębnia podstawowe zasady gry w dojo.
Montażyści skaczą między wydarzeniami w trybie przyspieszonym, co sprawia, że cała emocjonalność spada na barki starszych mistrzów walki, jak Ralph Macchio czy Jackie Chan, którzy wnoszą najwięcej witalności do skostniałej aparycji produkcyjnej. Poprzetykany drobnymi wstawkami komiksowymi, czy zabawnymi plakatami z ,,Tekkena'' - chcąc nawiązać do kopanej gry wideo, bo przecież używanie pięści i pracy nóg to codzienna czynność, nawet w komunikacji miejskiej. Ben Wang w roli głównej, to wschodzący gwiazdor pochodzenia chińsko-amerykańskiego. Jego postać jest sercem tej nowej historii, reprezentując walkę o adaptację i poszukiwanie tożsamości, które są powracającymi tematami w sadze. Różnorodność etniczna nie równa się różnorodności w filmie, gdyż przymila się do klisz gatunkowych: za dużo czerpie z oryginalnej serii, żeby czymkolwiek zaskoczyć. W pojedynczych fragmentach oferuje przyjazny, czarny humor, z satysfakcjonującą bijatyką w uliczce, ale jako całość pozostawia niedosyt, ponieważ kopiuje utarte wzorce, a przewidywalny finał rujnuje miłe akcenty podczas trenowania z legendarnymi wojownikami w kinie, jak Jackie Chan.
Pierwotna opinia pojawiła się na Literackiespelnienie.blogspot.com