Szczerze mówiąc po jakichś 4 latach przerwy zacząłem się mocno niepokoić co stało się z Tarantino-reżyserem. Na szczęście obudził się po ok. 5 latach uśpienia by uraczyć nas Kill Bill'em. Doświadczenie poprzednich lektur tego reżysera uczy oglądać jego filmy z wielkim przymróżeniem oka... Dlatego widok sikającej jak z prysznica (tudzież fontanny) krwi, wiodk odciętych głów i innych części ciała nie powoduje odrazy... wręcz przeciwnie - to śmieszy. Przemoc jako doznanie artystyczne, charakterystyczny humor i dialogi... smaczki dla koneserów (np. pussy wagon, herbatka na okinawie) :-) no i fabuła która schodzi zdecydowanie na drugi plan. Kill Bill to ukłon wielkiego reżysera w stronę filmów kung-fu i kultury samurajów. Do tego wszystkiego mamy ciekawy montaż, achronologię, krótką wstawkę z japońską grafiką anime, momenty czarno-białe... Inaczej pokazywana jest terażniejszość i przeszłość, czyli to co przypomina się bohaterce (to co działo się przed śpiączką - masakra na weselu). Godna polecenia muzyka! (w zasadzie jak w każdym filmie Tarantino).
Podobała mi się scena walki na śniegu. Może sama walka nie była nadzwyczajna ale ten motyw z wodą, tą kładką, która napłeniwszy się opadał na dół, by potem znowu powędrować w górę... Taki powtarzający się dźwięk... Absurd i mistrzostwo świata!
Film troche przypomina grę komputerową... bohaterka spotyka na swojej drodze przeciwników, likwiduje ich, a na końcu każdej rundy musi zmierzyć się z bossem. Runda pierwsza zakończona pomyślnie... boss stracił połowę głowy! Ciekawe jaki los czeka samego Billa, bossa rundy drugiej i całej gry... aż boje się pomyśleć.
Szkoda tylko że Kill Bill volume 1 jest taki krótki, szkoda że cały film został pocięty na 2 częsci. Zdecydowanie wolałbym zobaczyć całośc od razu...