Film Quentina Tarantino jest niemal w całości złożony ze scen walk, w których główną bohaterką jest Uma Thurman, nadwyraz dzielnie radząca sobie z tabunami przeciwników (ewiedentnie feministyczny podtekst, ale nienachalny). Krwi jest tu tak dużo, że od połowy filmu przestaje się na nią zwracać uwagę; fabuła - na poziomie bardzo słabym, w zasadzie Tarantino nie udaje nawet, że chce zrobić dzieło wyszukane w treści. Raczy nas on popisem różnorodności stylistycznej, od teksańskiego kryminału, po samurajskie klimaty we współczesnym Tokio (zahaczając jeszcze o mangę, oczywiście również krwistą) - w każdym z tych podgatunków reżyser czuje się wybornie. Także muzyka jest tu cholernie wyszukana - kolejny dowód po "Pulp fiction", że Tarantino jak mało który rezyser zna się też na muzyce popularnej. Mimo tych niewątpliwych plusów, nie liczcie na jakiekolwiek sensowne przesłanie; "Kill Bill" jest dziełem formalistycznym, składającym hołd różnym gatunkom i podgatunkom, od strony wizualnej niemal perfekcyjnym. Ostrzegam jednak wrażliwszych na widok krwi i ludzkich flaków; to nie jest film dla was!