Byłem w kinie na "Kill Billu" 2 razy i uważam go za najlepszy - obok "Porozmawiaj z nią" - film 2003 roku.
Pierwszy powód to muzyka. Jest doskonale dobrana i nie tyle wpasowana w klimat filmu, co sama go tworzy. Niektórzy reżyserowie robią film, a potem mówią znajomemu muzykowi, żeby skomponował/dobrał muzykę do obrazów. Ale nie Tarantino. Od pierwszych minut Kill Billa Tarantino wprowadza widza w swój świat właśnie utworami, które chyba dobierał równocześnie gdy wymyślał fabułę filmu. Mnie już po pierwszych dźwiękach piosneki "Bang Bang (My Baby Shot Me Down)" by Nancy Sinatra opadła szczęka z wrażenia i wisiała tak do końca filmu. Jedna z moich ulubionych dźwiękowych scen filmu to ta z utworem "Battle Without Honor or Humanity" by Tomoyasu Hotei. Tak dobrać utwór i zrobić całą scenę mógł tylko geniusz. I wg mnie Tarantino jest takim geniuszem.
Drugi powód to zwrot w stronę kina azjatyckiego. Sam nie wiem czemu kino azjatyckie tak bardzo mi się podoba. Myślę, że niemała w tym zasługa Wong-Kar-Waia... W każdym razie Tarantino złożył hołd kinu azjatyckiemu w ogóle (genialne nawiązanie do samurajskiego kultu miecza, motywu zemsty i walki aż do końca), a filmom karate w szczególności. Co w filmach karate fajnego? Otóż młodzi chłopcy (pamiętam to z czasów podstawówki) z wypiekami na twarzy oglądali filmy karate od "Wejścia Smoka" poczynając a na tanich azjatyckich produkcjach kończąc (taka chronologia była w moim przypadku). Filmy te były produkowane głównie w latach 70., miały idiotyczne fabuły (oklepany motyw zemsty - yummy;-) oraz duużo nawalanek i markowanych ciosów. Słowem: były kiczem straszliwym! Miały jednak w sobie coś, bo teraz z sentymentem wspominam jak je oglądałem w dzieciństwie i były dla mnie naprawdę czymś egzotycznym, w filmowym świecie radzieckich produkcji, charakterystycznych dla Polski Ludowej połowy lat 80. Były też ciekawym zjawiskiem kulturowym, co widoczne było zwłaszcza w wypożyczalniach video.
Krytycy piszą, że Tarantino pomieszał style spaghetti-westernu i filmu karate czy kung-fu. W przypadku Quentina nie ma jednak znaczenia łączenie stylów. Ot recenzent z gazety uczył się na filmoznawstwie, że są różne style i się popisuje, że wie do jakich nawiązuje a nie używa (bo nie używa!) Tarantino. Jest tak, ponieważ Tarantino ma swój własny styl, który pozornie miesza różne rzeczy, ale z tego mixu wychodzi coś maxymalnie twórczego i oryginalnego. Upraszczając można oczywiście powiedzieć, że Quentin zrobił coś w rodzaju "spaghetti westernu", ale jego film ma kilka warstw (może ma więcej, ale ja dostrzegłem właśnie te). Jest plot, który można streścić w jednym zdaniu. Jest zamieszanie czasowe, pozorny chaos, w którym musisz się zgubić, aby dopiero pod koniec filmu stwierdzić (jeśli oglądałaś z uwagą), że wszystkie sceny są "unieporządkowane", aby wywołać określony efekt, wrażenie. Jest muzyka, którą można słuchać i tylko słuchać (tak jak ja teraz słucham soundtracka), jest scenografia, która jest znakomita - dbałość reżysera o szczegóły robi wrażenie. Wspomne tu choćby okruchy szkła i płatków śniadaniowych w kuchni czy też żółty kombinezon naszej bohaterki (nawiązanie do ostatniego filmu Bruce'a Lee) i... brak jej imienia. No i oczywiście kawał dobrej gry aktorskiej. Uma Thurman jest boska, kiedy ze śmiertelną powagą wypowiada banalne kwestie. Lucy Liu też sobie nieźle radzi. David Carradine jest też super choć mało go widać, właściwie pojawia się pod koniec (jego postać jest podwojnie ciekawa, bo Carradine grał swego czasu w filmach karate i ci, którzy go pamietają - ja niestety nie - muszą mieć niezły ubaw widząc jego come back w tej konwencji;-)
KICZ?
W jednej z recenzji przeczytałem tekst, który mnie oburzył wręcz! Brzmiał on tak: "w Kill Billu Tarantino oscyluje na granicy kiczu". Nie pamiętam co za kretyn to napisał, ale dowodzi to tylko tego, że spał na filmie i nic nie widział ani nie słyszał. Dlaczego? Bo jeżeli jest wielbicielem kina karate to film powinien się podobać, a jeśli filmu nie potrafił odnieść do tego o czym pisałem powyżej czy choćby porównać z Pulp Fiction to powinien uważać jest to po prostu KICZ! Ale cwaniak wolał "oscylować". Skandal!
No dobra, co tym kiczem? Otóż kicz dla mnie to coś sztampowego, nieoryginalnego, pustego, co nie wywołuje we mnie żadnych uczuć. Zero emocji. Coś jak polski film "Fuks" na przykład, albo kicz na kicze w kinie - film "Amerykanski Ninja III".
Jeżeli Andy Warhol namalował puszkę Campbella to czy był to kicz? Otóż nie! Bo puszka ta nie była przykładem designu, ale ikoną kultury konsumizmu. Ecce homo! Oto puszka! Oto nasz Bóg. Puszka zupy! Sztuką przez duże "S" nie było samo namalowanie puszki zupy na płótnie, ale wystawienie tego płótna w konkretnym momencie biegu zachodniej cywilizacji.
Ujmę to tak: gdybym ja (a ja nie jestem artystą) zrealizował film w oparciu o plot Kill Billa, zwyczajnie, po kolei, jak film karate to wtedy byłby to kicz. Bo poszczególne elementy filmu są kiczowate, mają takie być. Dlatego Tarantino jest geniuszem - on zrobił film z tych scen tak, że kiczem nie jest!
Jasne, że nawet Quentin nie jest doskonały i jeszcze się taki nie urodził co by wszystkim dogodził. Nie podobają mi się 2 momenty w filmie. Pierwszy to anime - ja po prostu nie lubię ani mangi, ani anime! Drugi to scena, rzeźni w restauracji "Dom Niebieskich Liści". Ona trwa 45 minut i mnie po prostu znużyła. Not good. Oczywiście wiem dlaczego miało tak być. Długa miała być dlatego, żeby widz się zdystansował do tego co się dzieje, na ekranie. Gdy krwi jest za dużo obraz nagle robi się czarno-biały i... już nie widzimy krwi tylko ciemne smugi. Scena na końcu, gdy nasza bohaterka mówi, że Ci żyją mogą wyjść, ale muszą zostawić swoje obcięte członki nie brzmi upiornie lecz śmiesznie. Ale i tak uważam, że 45 min. to za długo.
Podsumowując: Kill Bill to filmowy poemat, pisany kiczowatym językiem naszych czasów. Film to wspaniała "czysta forma" i performance, momentami zachwyca (muzyka - o tak!!!), śmieszy, przerażam, niektórym nawet wyciska z oczu łzy najbardziej liryczna ze scen - śmierć Lucy Liu w japonskim ogrodzie. Jednocześnie jest to pewnego rodzaju kontynuacja rewolucji w historii kina, którą było "Pulp Fiction". Oprócz zachwytu formą u niektórych może pojawić się jednak refleksja: czy Tarantino kpi z nas robiąc film-zlepek kiczowatych scen, który nie niesie w sobie nic poza performance, czy też film ten to znak naszych czasów?