La reine Margot to film do którego wracam bardzo często. Zachwyca mnie synkretyzm tego filmu, idealne połączenie obrazu, plastyczności, wspaniałej muzyki i świetnych aktorów. Śmieszą mnie zarzuty w stylu: przecież ona była jedną z największych kurew w historii a oni zrobili z niej miłą osobę. Film jest reżyserską wizją, opierającą się na książce Dumasa. Prawdą jest, że Małgorzata miała wielu kochanków, lecz o tym że jej brat Henryk był gejem a były mąż (Henryk IV) obnosił się z nałożnicami, które niekoniecznie były błękitnej krwi nikt nie pamięta. Na tym tle Małgorzata de Valois "trzyma poziom" bowiem każdy z jej kochanków był mężczyzną wykształconym, nie sypiała z byle kim (choć to sformułowanie brzmi komicznie). Oglądając film, mnie osobiście interesuje to co ma do przekazania aktor, reżyser. Świadom jestem że to wizja reżysera a nie film dokumentalny. To sztuka a nie trzymanie się sztywnych ram historii. Napisałem w tytule tej wypowiedzi po francusku "wielkie dzieło" bo nie bacząc na realia kart historii (nawiasem mówiąc Gaspard de Coligny w rzeczywistości nie został wyrzucony z okna, tylko umarł na dwa dni przed nocą św. Bartłomieja. Został zamordowany z rozkazu Katarzyny Medycejskiej, która bojąc sie wykrycia tego spisku przez hugenotów wymusiła na Karolu IX jego przyzwolenie na masakrę) film jest barwną opowieścią, a nie nudnym dokumentem. Wiele pisano na temat kreacji Adjani- ona jest zachwycająca, od pierwszego ujęcia kamery przyciąga wzrok i uwagę. Niesamowicie oddaje złożoność i swoisty dualizm postaci Margot- z jednej strony posłusznej rodzinie, obowiązkom, a z drugiej zawieszona między małżeństwem z rozsądku a miłością z wyboru. Zawsze płaczę, kiedy oglądam tą "łóżkową" scenę jak rozmawia z hrabią de la Mole (fenomenalny Perez, sądze że to jego życiowa rola) wabiąc go swym ciałem- oni tak pięknie mówią o rozstaniu, w tej scenie jest tyle nostalgii, goryczy i tej podszytej zmysłowości. Ostatnia scena z filmu zapada szczególnie mi w pamięć- jak Margot oddaje swą biżuterię ze słowami "conserve sa beaute" i zabiera jego głowę owiniętą w zakrwawione szmaty. Ta scena tak silnie oddziałuje na moją podświadomość, że aż głupio mi napisać ale gdzieś skrycie marzę o takiej miłości- w takim metafizycznym wymiarze (ta scena kiedy Małgorzata rzuca się do stóp Karola mówiąc: je l'aime). Niewiele jest aktorek które dałyby rade udźwignąć ciężar gatunkowy takiej roli i zagrąć to tak by nie narazić się na śmieszność i by nie przesadzić.
Dla Vincenta Pereza to życiowa rola, wykazał dużo odwagi przyjmując ją. Gra całum sobą, całym swym ciałem. Jego hrabia de la Mole nie jest tym arystokratą znanym z kart historii, który dba tylko o swe własne przyjemności i o głośne nazwiska w swej sypialni. Jego postać zyskuje głębszy wymiar- nonkonformistyczny, dynamiczny, jego postać przeobraża się w trakcie trwania filmu z chłopaczka w faceta, który nie waha się tracić głowę w imię religii i kobiety.
A na zarzuty że to melodramat- cóż jestem tak silnie emocjonalnie związany z tym filmem, że nie wiem czy potrafiłbym jasno i precyzyjnie go obalić. Powiem tak- dla mnie ten film jest swoistą cezurą: on oddziela ziarno od widzowych plew.