Sceptykom i malkontentom, którzy wytykają fabule dziury, zaś film porównują do meczu „all stars game” – z którego absolutnie nic nie musi wynikać, mówię stanowcze: macie rację. Z tym jednak zastrzeżeniem, że z filmu wynika, i to dużo.
1.
Po pierwszym obejrzeniu filmu odniosłem podobne wrażenia. Brakowało mi postaci wokół której kumulowałaby się cała dramaturgia filmu. W kolejnych scenach pojawiali się nowi bohaterowie, którym nie dawało się nawet przysłowiowych 5 minut na zaistnienie. Nie mówiąc o odtwórcach, którzy z powodu ograniczonego czasu nie mogli w pełni rozwinąć skrzydeł i w pełni popisać się swoimi umiejętnościami. Zapasiewicz, Kowalewski, Seniuk, Gajos mignęli dosłownie na chwilkę, gdzieś w tle, na drugim czy trzecim planie. I aż chce się zapytać: co tak krótko?. W swoich zwięzłych epizodach byli wyraziści. Zapasiewicz w roli docenta, z przyklejonym do twarzy fałszywym uśmiechem, przedstawiający nieograniczony zakres obowiązków inżyniera-konsultanta. Ta rola zapada w pamięć, szczególnie, że pasuje do emploi Zapasiewicza, jest w jego stylu. Albo Gajos w roli redaktora naczelnego. Maszyna chodząca z procesorem wielordzeniowym do obsługi kilku wątków: rozmowa przez telefon, rozliczanie delegacji, pogawędka z redaktorem terenowym, wypuszczanie tekstów do druku, selekcja zdjęć. I to w czasie na bieżąco – real time. Czuło się swobodę z jaką Ci aktorzy zanurzali się w tej filmowej rzeczywistości. Tę lekkość z jaką odbijają między sobą piłkę zawodnicy w pokazowym meczu gwiazd. Było to z jednej strony bardzo przyjemne, z drugiej traciło się niestety poczucie o co tak naprawdę toczy się ta gra. Atrakcją stali się aktorzy, zaś treść filmu zeszła na dalszy plan. Dlatego w tym kontekście „Kung-fu” nazwałbym filmem klęski urodzaju. Taśma filmowa dała plon niewspółmierny do posianego zboża. Potencjał filmu nie został wyczerpany.
W filmie, za pierwszym razem odczuwało ponadto się skakanie z tematu na temat, co sprawiało wrażenie mętności fabuły: nie wiadomo o czym w końcu był ten film. Punktem zaczepienia stała się śmierć dzieciaka, potem reporter węszył wokół sprawy zwolnionego inżyniera. Na dokładkę pojawiła się zbuntowana młodzież, której nauczycielka prawiła jak żyć w zgodzie z samym sobą, jak się nie ześwinić, w tle mignął także jej małżeński dramat. Trochę za dużo tego moralnego niepokoju jak na 105 minutowy trening samoobrony.
2.
Za drugim razem skupiłem się jedynie na głównych bohaterach. Fronczewski w obsadzie silnych bohaterów wypada bezbłędnie. W „Kung-fu” byłem pod ogromnym wrażeniem jego kłótni małżeńskiej. Eskalacja konfliktu poprzez pranie brudów, wycieczki w przeszłość, obwinianie drugiej osoby za zmarnowane szanse. Spięcie przechodzące od spokojnego dyskursu, w ryk scysji. Na koniec wyciszenie, gdy człowiek zaczyna odczuwać ból zadany słowami, gdy zamyka się w sobie i szuka ukojenia w głębokim milczeniu. Bardzo realistyczna scena.
W innej scenie, która mnie poruszyła, Fronczewski sfrustrowany swoją bezsilnością zaczął dewastować mieszkanie - z pustym wzrokiem, ze złowieszczym spokojem, w regularnych ruchach, które na celu miały zadać największe zniszczenie. Potem bez emocji, pogrążony w pustce usiadł przy stole, zapalił papierosa, spojrzał na dłoń, która krwawi. W tej scenie reżyser doskonale oddał stan psychiki człowieka, który stracił wszystko, w którym budzi się destrukcja.
Nie można też pominąć świetnie zagranej sceny, kiedy Zygmunt zostaje z Ireną sam na sam, tuż przed przyjściem gości na przyjęcie. Dawne uczucie odżywa, napięcie iskrzy, oboje jednak mają świadomość, że ta chwila słabości byłby dla nich ciężarem moralnym nie do udźwignięcia. Szczególnie dla Ireny, która jako pedagog, wszczepiała młodzieży zasady gry „fair-play”. Kolejna zdrada, byłaby dla niej klęską życiową.
3.
Za trzecim razem, czytałem jedynie treść filmu. Myślę, że scenariusz filmu był zbyt obszerny, aby w czasie 105 minut wyczerpać temat. Szczególnie, że bohaterowie byli bardzo złożonymi jednostkami, zaś ich bieżące postawy życiowe zostały ukazane w świetle ideałów z lat studenckich, kiedy trzymali się razem i mówili tym samym językiem. Zygmunt – w młodości bezkompromisowy, w życiu dorosłym cyniczny oportunista, z wyboru. Gorzkie doświadczenie ze studiów zweryfikowało jego podejście do rzeczywistości. Wygodne życie w pajęczynie układów wybrał kosztem zgody z własnym sumieniem. Prywatnie do swoich klientów/partnerów „biznesowych” czuje obrzydzenie (czasami również do siebie). Witek – niepoprawny idealista, który przez swoją krnąbrność popełnił zawodowe samobójstwo. W chwili słabości zżerany przez własne kompleksy, wypowiedział wojnę całemu światu. Gra „fair play”, ale przegrywa, przez co wzbiera w nim frustracja. Marek – realista i pragmatyk. Praca zawodowa, w której doświadczył wielu ciosów poniżej pasa, nauczyła go samoobrony. Poznał mentalność swoich oponentów, przez co nauczył się parować ich ataki. Irena – pełna wątpliwości pełna niepewności, co do słuszności swojej metody nauczania młodzieży. Chce dać im przykład, że godność mimo, że bezwartościowa w realiach PRLu jest jednak w cenie. Im częściej to im powtarza, tym mniej jest pewna swoich słów.
Myślę, że posuwanie akcji śladem czterech głównych bohaterów nie przyniosło dobrego efektu. Brakło wyraźnego akcentu, że osią filmu jest dramat Witka i Ireny, zaś udział Marka i Zygmunta stanowił jedynie dopełnienie. Przynajmniej ja tak odebrałem ten film, na podstawie końcowej rozmowy Witka z Danielem (sic!). Przez to, że wątki poboczne: redaktorski i mieszkaniowo-romansowy zostały obsadzone silnymi bohaterami (i aktorami) zmienił się trochę kierunek posuwającej się akcji. Powstało wrażenie, że fabuła jest poszarpana.
Oczywiście nie umniejsza to faktu, że film jest mocny i warty obejrzenia.
Na koniec zadaję sobie pytanie, co miało na celu powtarzane przez Marka (Andrzej Seweryn) w trakcie filmu: „chłodno tu u was”, „strasznie zimno tu”. Nie ma tutaj mowy o przypadku.
Film szczerze polecam.
Niedawno obejrzałem ,,Indeks", upubliczniając refleksję na jego temat, wskazałem na ,,Kung fu" jako film, który podobał mi się bardziej.
Przyznaje, że teraz po przypomnieniu sobie tu omawianego, owa przewaga nieco się zachwiała. Scenariusz ,,Kung fu" jest napisany bardzo dobrze, mógłby podpisać się pod nim choćby Dawid Mamet, ... ale do połowy.Intryga rozwija się w kilku kierunkach i pochłania widza, po czym, mniej więcej w 2/3 projekcji słabnie wyraźnie.Jest taka kompozycja Pata Metheny ,,Are you going with me?", która pięknie narasta i wzmaga oczekiwania słuchacza na cudowną kulminację, a tymczasem tenże słuchacz musi się zadowolić dość nijaką, wobec pierwszej części utworu, improwizacją.Nie mogę pozbyć się wrażenia, że w drugim filmie Kijowskiego jest podobnie.
Tym niemniej, myślę że wątek samobójstwa młodego chłopaka i konsekwencji tym wywołanych, wybrzmiewa właściwie na tle konfliktu Witka, broniącego swoich ideałów. Odpowiada mi grupa jako bohater zbiorowy, wiarygodny bo gotowy zagrać nieczysto byle ocalić swego. Bohater ,,Indeksu" trzyma się z dala od ,,takich zagrań" i kompromisów co go w moich oczach odrealnia.
Z mniejszym zaciekawieniem oglądałem finał, który nieco ugrzązł w pokazywaniu furii Witka ,,zmuszonego" zaczynać od początku.Zagrane bardzo porządnie ale to niemal standard przy takich nazwiskach. Za to nie dopatrzyłem się czegoś co mógłbym nazwać ,,kreacją".
To ,,chłodno tu u was" i ,,strasznie zimno tu" jest, w moim pojęciu sugestią, że Marek dotknięty uzależnieniem od alkoholu, bardzo trudno znosi ten los. I dobrze, że ten wątek, podobnie jak zdrada Ireny, nie został rozwinięty bo to autentycznie film by rozsadziło.
Oceniam o gwiazdkę wyżej niż debiut, choć ta ocena nie jest już tak oczywista.Good night, and good luck, esforty.
7/10
ja jestem na razie po dwóch podejściach, ale film wydaje się być głębszy niż wskazują na to emocjonalne naparzanki, juz po pierwszej minucie ciśnienie mi sie podnosi... świetna recenzja filipie, zamierzam jeszcze kilka razy obejrzeć ten film