Jeszcze wczoraj z nieskrywaną irytacją czytałem wypowiedzi ludzi, którzy pisali, iż "Quarantine" nie widzieli i nie mają zamiaru widzieć, ale dają temu filmowi 1.
Więc postanowiłem, że "Q" zobaczę i dopiero wtedy ocenię. I co? No i obejrzałem. W przeciwieństwie do ww. osób straciłem prawie półtorej godziny, a wyszło na to samo: 1.
"Q" to dno, dno w najczystszej postaci. Niby jest to to samo co REC. Niby ten sam scenariusz, niby wszystko to samo, a jednak kompletny niewypał. REC oceniłem na 9, a "Q" na 1. I nie chodzi wcale o to, że "Q" w żaden sposób nie jest nawet w stanie nawiązać cienia rywalizacji z REC w jakiejkolwiek kwestii. Bo nie jest. Chodzi o to, jak coś można aż tak doszczętnie zepsuć, zniszczyć, unicestwić? Po prostu spartolić.
Może gdybym najpierw widział "Quarantine" a potem REC, oceniłbym ten film na 2, 3, a może nawet 4 punkty. Jednakże kolejność była odwrotna i rewelacja REC-a bezwględnie i nieubłaganie kompromitowała każdą kolejną obejrzaną minutę, sekundę "Quarantine", od samego początku, do samego końca.
O aktorce w roli Angeli Vidal (J. Carpenter) nawet nie powinienem wspominać, bo i po co? By napisać, że jak tylko pojawiła się na ekranie, to pomyślałem, że Amerykańce gruntownie zmienili scenariusz i zombiaki mają pojawić się już w pierwszych sekundach filmu?
W przeciwieństwie do REC "Quarantine" nie ma żadnych mocnych stron. A może w ogóle miała ich nie mieć? Może chodziło tylko o przeszczepienie pomysłu hiszpańkiego horroru w realia amerykańskiego kina i stworzenie kolejnej filmowej sieczki bez większego sensu uzasadniającego jej powstanie? Jeżeli tak, to szczerze przyznam, że wprost doskonale się to Amerykanom udało.