Van Sant kończy swój tryptyk mocnym, choć nie powalającym uderzeniem. "Last Days" jest najbardziej czytelnym ze wszystkich trzech filmów, najbardziej przejrzystym, a z drugiej strony stanowi idealną klamrę dopinającą niezbyt optymistyczny obraz stanu ducha współczesnej młodzieży. Film przepełniony symboliką, znów bardziej istotny jest w sferze wizualnej (i tym razem muzycznej) niż dialogowej. Buduje to obraz duszy współczesnej młodzieży. I jest to obraz przerażający. Młodość i piękno to tylko powłoka i do tego niezwykle cienka, niczym bibułka. Za nią kryje się rozkład, śmierć i zniszczenie. Pustka i chaos, absolutne poczucie straty, paradoksalne trochę, gdyż nic nie zostało utracone. Nic tam bowiem nie było. Bohater jest tutaj absolutnie wyalienowany, jego świat praktycznie w żadnym momencie nie nachodzi na świat zewnętrzny, tak zwany 'prawdziwy'. Oba światy czasami się stykają, lecz wychodzi z tego jedynie bełkot i całkowity brak komunikacji. Widać to chociażby w rozmowie Blake'a z przedstawicielem lokalnych Yellow Pages. Blake żyje w totalnym chaosie. Jego świat to zbiór doświadczeń, lecz wszystko to jest nieuporządkowane. Pozostaje niedojrzały, zmieszany, bezradny. A przecież jest już martwy, przeżarty i zmęczony egzystencją. Van Sant we wszystkich trzech filmach cyklu pokazuje jedno: niemożliwość dorośnięcia współczesnych młodych ludzi. Zamknięci w zaklętym kręgu nie potrafią dojrzeć. Udaje się to tylko jednemu bohaterowie filmu "Gerry", a cena jaką płaci jest niezwykle wysoka.
"Last Days" zresztą niezwykle mocno przypominają pierwszy film tryptyku. Van Sant dokonał niezwykłej przemiany "Gerry" i teraz transgresji ulega ten, który zmarł, nie zaś ci, którzy śmierć przeżyli. Śmierć znów staje się bramą, lecz tym razem nie doświadczenie śmierci jako widz, ale doświadczenie jej na sobie daje szansę na uwolnienie, oswobodzenie. To jedyny w zasadzie optymistyczny element tego filmu, a przecież i on sam w sobie zbyt optymistyczny nie jest, gdyż sugeruje, że jedyną nadzieją dla młodych i zmieszanych jest samobójstwo (skoro i tak muszą zginąć - jak pokazuje "Gerry", gdyż nie są do życia przygotowani - to niech przynajmniej będzie to ich wybór - to jest wspólne z "Elephant").
Najnowszy film Van Santa jest filmem najsłabszym z całego tryptyku, jednak to nadal kawał dobrego nieprzeciętnego kina. Jak gdzieś przeczytałem, jest to film tylko dla fanów reżysera i muszę się z tym stwierdzeniem zgodzić. Tak, wybierając się na ten film musisz zdawać sobie sprawę, że nie jest to biografia Kurta, lecz że jest to kontynuacja opowieści, jaką reżyser zaprezentował w filmach "Gerry" i "Elephant". Dla tych, którym oba te filmy się podobały, "Last Days" będzie bardzo satysfakcjonującym przeżyciem (a przynajmniej mam taką nadzieję).