Co z tego, że w filmie występują świetni aktorzy, sam film zrobiony jest bez zarzutu, wszystko wysdaje się być OK, już ma się pewność, że obejrzało się kawał dobrej roboty gdy nagle ostatnia scena kładzie człowieka na łopatki (przynajmniej mnie położyła, i to w tym negatywnym sensie). Takiej ilości patosu w jednej scenie nie sposób chyba znaleźć w jakimś innym filmie, wylał on się dosłownie z ekranu, stał się wszechogarniający, zawładnął umysłem. Możliwe, że przesadzam, jednak jestem wyjątkowo uczulony na tego typu sceny, szczególnie sceny salutowania, gdzie salutującemu wszystkie żyły z twarzy wychodzą na wierzch, ręka przesuwa się w kierunku czoła w jakimś makabrycznie zwolnionym tempie, no i te miny - straszne, zbyt dumne, niemalże egoistyczne, lub odwrotnie - odarte z dumy, udowadniające słabość, podważające własną godność. Ci Amerykanie to są jednak trochę dziwni, tak zapatrzeni w swój cudowny kraj i zadufani, że czasami jest to wręcz żenujące.