Aktorka Francoise (Girardot) przyjeżdża do Los Angeles kręcić film. Spotyka tam kompozytora Henriego (Belmondo) i niedługo po pierwszej rozmowie... ląduje z nim w łóżku. Tak to przecież robią gwiazdy. Razem palą papierosy, kochają się i jedzą śniadanie w pościeli, oglądają nudne filmy i prowadzą nudne rozmowy. Od wspólnego hamburgera do wspólnej kąpieli, od zabawy do... rozstania. Bo oto życie zapukało do drzwi i trzeba wracać na stare śmieci.
I nie, nie jest to spoiler. Film Leloucha to po prostu historia jednego romansu, jednego czasu i miejsca, które połączyły dwie samotne jednostki. Ale pomimo, że brzmi to romantycznie, to tylko chwilami faktycznie tak jest. Romans ten byłby znośny i nawet ciekawy, gdyby po prostu coś się w nim działo. Zbyt dużo tu dialogów o niczym, przechodzenia z restauracji do sypialni i ujęć neonów, które nie wnoszą do historii zupełnie niczego. Na dodatek ten okrutny angielski dubbing, włożony w usta Jean-Paulowi (chyba że naprawdę tak mówił)... Co zabawne, opalony i roześmiany Belmondo, wygląda przy bladej i szkaradnie uczesanej Anie Girardot jak Murzyn, który właściwie przez przypadek znalazł się w Mieście Aniołów. Oprócz obsady - na plus zdjęcia i muzyka. Ode mnie 4/10, są lepsze filmy o podobnej tematyce.